poniedziałek, 5 listopada 2012

Yeremienko, cz. 9.5

Po kolejnej kłótni z Uholiczenką, który natychmiast po odprawie wrócił na zgrupowanie, Yeremienko szedł samotnie przez małe, przyfrontowe miasteczko. Gdyby nie rzesze umundurowanych wojskowych i spora liczba oznakowanych pojazdów, trudno byłoby domyśleć się, że gdzieś w okolicy rozgrywa się dramat wojenny. Budynki nie nosiły żadnych śladów zniszczeń, nigdzie w obrębie mieściny nie było śladów nalotów, czy toczonych walk: żadnych wraków, żadnych lejów. Yeremienko przez nikogo nie niepokojony, czasem salutując, szedł do lupanaru, usytuowanego przy jednej z dróg wylotowych. 

Budynek, który z zewnątrz nie wyróżniał się niczym istotnym na tle innych, jemu podobnych, od wewnątrz był prawdopodobnie zupełnie innych od sąsiednich. Dywany na podłogach, wygodne fotele, ciężkie materiałowe zasłony, czyste małe stoliki z obrusami, sofy i pufy do siedzenia a wszystko w czerwono-złotych kolorach. Lokalna plotka głosiła, że przed rewolucją było to ulubione miejsce spotkań okolicznych możnowładców, a po niej - notabli. Tak na prawdę nikt nie miał pojęcia kto i jakim kosztem, uratował tę oazę burżuazji przed grabieżą, a kurtyzany przed gwałtem i linczem, choć zapewne niejeden z gości tego przybytku zastanawiał się nad tyn fenomenem. Oczywiście nie każdy mógł wejść tutaj jako gość, do tego potrzebna była odpowiednia ilość rubli. Ilość, na którą niewielu mogło sobie pozwolić. 

Formalnie Yeremienko nie powinien być w stanie zapłacić za oferowane tutaj usługi, ale już dawno nauczył się czerpać nieformalne korzyści ze znacznie większego burdelu, nazywanego wojną. Jako stały bywalec, wszedł nie niepokojony przez nikogo, skierował się do sofy w kącie i czekał, aż ktoś do niego podejdzie. Po  około trzech minutach podeszła kobieta, lat około czterdziestu z czerwoną pomadką na ustach, różowymi policzkami, blond włosami splecionymi w warkocze upięte w gniazdo. Ubrana w lnianą białą koszulę, zapinaną do połowy dekoltu, ukazującą, przy każdym ruchu ramion, znaczną część niemłodych już i lekko zwisających piersi. Uwagę obserwatora znacznie skuteczniej przykuwały gładkie, długie nogi i kołyszące się na nich, kształtne biodra. Gładka, jasna skóra lewej nogi ukazywała się prawie aż po sam pas, spod połów spódnicy, przy każdym zmysłowym kroku swojej właścicielki. Yeremeienko patrzył na to nieobecnym wzrokiem, oczekując tego, co nadchodząca ma mu do powiedzenia. 
- Lidia będzie wolna za dwa kwadranse. Do picia to co zawsze?
Oficer tylko skinął głową. 

Każda wizyta tutaj kosztowała go więcej, niż cała jego rodzina zaoszczędziła przez całe jego, przedwojenne życie. Popijając alkohol ze szklanego kieliszka, cieszył się błogością czekania. Sama zapowiedź tego, co go czeka, a może atmosfera i otaczający go wystrój, dawały mu ukojenie i poczucie błogości, bycia u siebie, bez problemów, bez straszydeł przeszłości... Ostro pociągnął z kieliszka, żeby przerwać te nieprzyjemne myśli cisnące się do jego głowy. Niestety koszmary przeszłości nie odpuszczały, gdy raz wbiły swoje pazury w osnowę myśli zazwyczaj nie dawały spokoju, aż nie zawładną całą świadomością i nie zmienią człowieka w upodloną świnię. Tylko uściski Lidii były w stanie przerwać ten najazd i dać mu chwilę spokoju. Obawiał się jednak, że mając tyle czasu na czekanie, może przedawkować z alkoholem i zamiast dwóch godzin milczącego udawania bycia razem, będzie kilka minut wulgarnego seksu, zakończonego poczuciem winy, zniesmaczeniem i przespanie reszty tego cennego czasu. Po tym co zrobił ostatnio, wolałby nie zmarnować tych kilkudziesięciu minut w raju, więc wrócił w myślach do swoich chwil chwały. Czasem to pomagało.

Gdy jako młody kapitan nieco już zużytego BT, zdobył chwałę i uznanie, gdy w 38 w walkach o jezioro Chansen, objechał pola minowe, wykorzystując informację o ich lokalizacji od ujętych jeńców i rozbił stanowisko artyleryjskie dziesiątkujące nacierającą piechotę. Co prawda ich samotny rajd nie miał większego znaczenia dla działań z tego okresu, bo na innych odcinkach, pomimo zabójczego ostrzału artyleryjskiego  i pól minowych, piechota i tak przebiła się  do linii artylerii, niemniej dowódco doceniło załogę jego czołgu odznaczeniami  a jego samego awansem. Niestety, z czego wówczas sobie jeszcze nie zdawał sprawy, był to awans ponad jego możliwości. Świetny dowódca czołgu okazał się fatalnym dowódcą kompanii. Szybko nauczył się maskować swoją niekompetencję bezwzględnością i uporem, za co zbierał kolejne odznaczenia i uznanie przełożonych, ale stawał się coraz bardziej znienawidzony przez podwładnych. Tam gdzie nie starczało mu sprytu i zamysłów strategicznych, nadrabiał to ilością żołnierzy i sprzętu. Wraz z rosnącą liczbą porażek, ukrytych pod stosami trupów, rosło jego zgorzknienie i uzależnienie od alkoholu.

To trwało do czasu, gdy poznał ten zamtuz i Lidię. Niemą, luksusową kurtyzanę, której mógł powiedzieć wszystko, a ona w zamian go przytulała i pozwalała robić ze swoim ciałem wszystko na co miał ochotę. Nie wiedział nawet czy go rozumiała, czy mu współczuła ale nigdy w jej oczach nie zobaczył strachu czy pogardy, które doprowadzały go do szewskiej pasji u innych dziwek, mocno obitych, w tym kilku martwych. Jej spojrzenie, było jak spojrzenie wiernego psa, niezależnie od tego co zrobił, czy powiedział. Zawsze wierne, zawsze cierpliwe. Być może było to tylko spojrzenie bez wyrazu, osoby oderwanej od rzeczywistości, ale nigdy w to nie wnikał. Wolał wyobrażać sobie, że Lidia jest jedyną na świecie osobą, która rozumie go tak samo jak on sam i sprawia, że co kilka dni może poczuć się, jak w prawdziwym domu, z dala od otaczających go problemów, a przede wszystkich z dala od demonów mieszkających w jego głowie. Gdy całował jej gładką skórę na szyi, wdychając jej słodki zapach i przeczesując palcami jej proste, rude włosy, zapadł się w błogostan, którego nie dawał alkohol, ponieważ była to błogość połączona z kontaktem z drugą osobą. Mieszanka poczucia zrozumienia, bliskości, dzielenia się, oddania i przynależności.

Dla tego błogostanu, dla możliwości całowania jej delikatnej skóry i pieszczenia jej jędrnych, choć nie dużych, sterczących piersi, był gotów zabić. Był gotów wysłać setki ludzi na przegraną bitwę, na dwa dni przed tym, gdy mieli zapewnione wsparcie lotnictwa, tylko po to, żeby odwlec zdobycie kolejnego przyczółka i odsunięcie się linii frontu od jego utopii. Godzina po godzinie, dzień za dniem, zrażał do siebie kolejnych przełożonych i podwładnych forsując coraz to bardziej dziwaczne strategie, żeby zostać jak najbliżej Lidii. Niestety, żeby ją kupić na własność, musiałby chyba samemu Hitlerowi sprzedać całą Armię Radziecką, choć i takie plany snuły się w jego głowie.

Na szczęście dano mu znak, że Lidia już go oczekuje. Był jeszcze na tyle trzeźwy, żeby cieszyć się z obcowania z nią i odwlec niechybny stosunek do ostatnich minut ich spotkania. Podniósł się z sofy i ruszył w znanym kierunku, uśmiechając się do mijanych dziwek, jakby był jednym z krewnych na jakiejś imprezie rodzinnej.

Autor: Yrr. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz