piątek, 9 listopada 2012

Cisza, cz.11

Cisza. Nic się nie działo! Gdzieś po drugiej stronie rzeki słychać było pojedyncze strzały. Było mroźno jak cholera, policzki szczypały, gdy tysiące lodowych igiełek wbijało się w twarz. Rama przeleciała nad nami i nic. Zero ostrzału z Bizonów, zero czołgów. Po prostu nic. Byliśmy gotowi, ale mieliśmy czekać. Broń boże nie atakować Zubcowa. Tylko czekać. 

Unholiczenko chyba był świadkiem niejednego szaleńczego ataku na miasto i stąd pewnie ten rozkaz. Miał chłop rację. Jak się zamaskujesz w krzakach, w lesie, przykryjesz siatką to jesteś niewidzialny - do czasu. Do czasu gdy wystrzelisz i trafisz wroga. Wtedy zaczyna się piekło. Najlepiej jak jesteś zamaskowany i atakujesz kolumnę na wąskiej drodze, a z obu jej stron jest skarpa. Wtedy sytuacja jest prosta. Walisz w pierwszego. Kolumna wroga staje. Przez chwilę nie wiedzą co się dzieje. Później walisz w ostatniego w kolumnie i są w pułapce. W gazetce wojennej zamieszczono artykuł w rocznicę bitwy pod Krasnogwardiejskiem. 

W sierpniu 41’ porucznik Zinowiej Kołobanow rozwalił 22 działa i czołgi! Sam! Gieroj jakich mało. Żeby tak człowiek miał takie szczęście. Myśli krążyły mi po głowie, jak szalone. Jeszcze przed chwilą czułem strach i niepokój. Zwiadowczy samolot ma niesamowitą moc sprawczą. A wtedy myślałem o Kołobanowie, o załodze i o Unholiczence. A co tam Kołobanow, Mordohajew ostatnio uratował nam dupę, Husarzenko i Małpicki zrobili zwiad. A my? Jak Bóg da to i nam się poszczęści. Do końca wojny jeszcze wiele może się zdarzyć. Nagle, zamiast wystrzałów, usłyszeilśmy głos dobiegający z drugiego brzegu. Pewnie był to jakiś Niemiec. 
- Żołnierze Armii Czerwonej! Czas skończyć z tyranią! Nie musicie ginąć! Przejdźcie do nas. Na każdego czeka ciepła zupa i wygodne posłanie. Nie musicie ginąć w bezsensownych atakach, które i tak się nie powiodą. Przejdźcie do nas, pod skrzydła niezwyciężonej Armii Niemieckiej!
Po chwili trzaski, pisk i znowu ktoś się odezwał. 
- Bracia żołnierze! Idźcie z nami! Nie jestem w niewoli. Dobrze mnie traktują. Dali jeść. Jest tu dobrze. Nie ma się co bać. Precz z tyranią. Zakończcie tę wojnę! - Znowu cisza.
Loboszczuk spojrzał na Triperenkę.
- Dają zupę?
- Głupiś ty! Tak tylko gadają.
- A co ma mówić? Pewnie go na muszce trzymają. -  Dodał Zielny.
- Eee, no fakt ale wiecie, zupa!
- Oj Loboszczu, Loboszczuk!  - Wtrącił się Triperenko, urywając rozmowę. Adamowicz nic nie mówił, tylko przełykał ślinę. Sam byłem głodny, ale przypomniały mi się słowa Agruisadze na temat dezercji. Przerwałem piszę i myśli kłębiące się w głowach żołnierzy.
- Jak mi któryś będzie chciał do fryców to mu osobiście nogi z dupy powyrywam! A jak go znajdę to przyczepię do wozu i będę ciągnął za czołgiem! Kurwa wasza mać! - Loboszczuk już tylko jednym zdaniem się odezwał.
- Tak jest!
- Zupę dostaniemy z naszej kuchni. - Ktoś dodał.
 - Ja nie jestem z waszej ziemi, ale Niemcy to najeźdźcy. Najechali mój kraj, teraz wasz. Mamy wspólnego wroga i nie ma dyskusji. A ty Loboszczuk, jak jesteś głodny to sobie zapal, oszukasz żołądek.
- Tak jest! 
Nie dość, że mnie dowódcą zrobili to jeszcze bawiłem się w lekarza głodnych dusz. Ech.

Loboszczuk wyraźnie zmieszany już się nie odzywał. W zadumie palił machorkę, raz po raz wypuszczając nosem kłęby gryzącego dymu. Tylko Triperenko jakoś tak się zadumał i zapytał.
- A tam, u was towarzyszu dowódco, to jak jest?
- Gdzie?
- No, w tej waszej Dyni!
- A, w Gdyni, hehehe. No pięknie jest. - Pozwoliłem sobie na powrót myślami do znajomych dźwięków i zapachów. - To jest młode miasto, nad zatoką. Port, szerokie, oświetlone ulice, ogromne magazyny. W porcie zapach ryb, soli, węgla. Czasami jakaś łódka z żaglem pojawia się na horyzoncie i wpływa do basenu portowego. Z takiej góry, kamiennej, widać całą panoramę miasta i portu. Budynki niewysokie, kilku piętrowe. - Nagle wróciłem do mojego miasta. Byłem z dala o zimy w obcym lesie, poczułem zapach słonego, wilgotnego powietrza, usłyszałem skrzek mew i szum fal.
- A macie tam kołchoz jak u nas?
- Nie. - Zaśmiałem się. - Nie nie, u nas kołchozów nie ma.
- To skąd macie jedzenie?
- No ze sklepów.
- A kartki są? - Ciągnął dalej zaciekawiony Triperenko.
- Nie, nie ma. W moim kraju jest inaczej...
Nie wiem ile minęło czasu, może z 10 minut i usłyszeliśmy znowu to samo.
- Żołnierze Armii Czerwonej, czas skończyć z tyranią...

Gdy Fryc kończył czytać swoją kwestię, po drugiej stronie rzeki pojawiło się sześć mały punktów. Brodząc w śniegu byli już prawie nad brzegiem. Za nimi wybuchały pociski z moździerzy. Jeden padał. Po chwili drugi. Pozostali byli już na krze. Wybuchły kolejne pociski. Trzeci zaczął tonąć. Pozostali padli, by za chwilę powstać. Znowu byli w biegu. Już osiągnęli drugi brzeg. Wazuza w tym miejscu nie była zbyt szeroka. Triperenko i Loboszczuk byli już gotowi.

Patrzyłem na wszystko przez peryskop. Gdy tylko pojawili się fryce zaczęliśmy ostrzał. Kiedy nasi podeszli  pod las, po drugiej stronie rzeki dostrzegliśmy z dwudziestu Niemców.
- Ognia! - Czołg szarpnął. Pocisk wbił się w ziemię, unosząc śnieg i piasek. Kilku padło. Pozostałe czołgi też strzeliły. Do wtóru odezwały się karabiny maszynowe, kosząc Szwabów seriami. Łowczy stali się zwierzyną.

Dobra nasza, trzech za dwudziestu. Niezły bilans, ale ujawniliśmy swoje pozycje, a to nie wróżyło nic dobrego.

Autor: Ajs1981

środa, 7 listopada 2012

W drodze, cz. 10

Zubcow to był nasz cel, ale tym razem mieliśmy się przebić do okrążonych żołnierzy a nie odbijać samo miasteczko. W sumie to nawet dobrze, bo walki czołgów w mieście to katastrofa. Wąskie uliczki, zgliszcza, leje - to trudny teren dla nas pancerniaków a tak mieliśmy tylko podjechać pod miasto. 

W pobliskim lesie, po drugiej stronie rzeki Wazuzy, walczyli ci, których okrążyli Niemcy i mieliśmy nadzieję, że nam się uda. Jeszcze 12 dni temu mieliśmy zdobywać Rżew a teraz? Mieliśmy dojechać na 20 km od Rżewa i koniec, bo nie mamy szans na wbicie się dalej. Wszystkim wydawało się, że mamy przewagę w sprzęcie i ludziach a tu klops. Grupa Armii Środek miała się na tyle dobrze, że podjęła kontratak i okrążyła naszych. Sytuacja trudna a my mieliśmy pomóc. 

Kolumna naszych 13 czołgów jechała powoli, polnymi drogami. Pełno śniegu i biało dookoła. Gdzieniegdzie tuż przy drogach widać było spalone chaty i kikuty kominów. Dobrze, że było tak ciemno, bo inaczej moglibyśmy się natknąć na samoloty zwiadowcze, a Sztukasów nikt nie chciał zobaczyć. Unholiczenko przed wymarszem mówił nam, że mamy podjechać do rzeki i ukryć się w lesie. Zwiadowcy mieli powiedzieć czy da się przejechać przez rzekę, czy też nie. Jeżeli lód będzie popękany to mieliśmy stanąć w lesie i ubezpieczać tych, którzy będą się przebijać w naszą stronę. W przeciwnym wypadku mieliśmy się przebijać. 

Na 30 km od Zubcowa co raz częściej widzieliśmy wraki czołgów. Najgorsze w tym widoku było to, że widzieliśmy więcej wypalonych T-34/76 i T-60 niż niemieckich PzKpfw III i IV. Z każdym mijanym wrakiem z gwiazdą na wieży, zapadał coraz większa cisza. Cisza w naszych głowach, bo już od dawna nikt się nie odzywał bez potrzeby. Od czasu, do czasu spychaliśmy z drogi spalone transportery Sd.Kfz.251 i nasze ciężarówki ZiS 5. 

Kiedy zaczęło świtać naszym oczom ukazywała się szersza perspektywa pobojowiska. Obraz tej wojny był co raz bardziej przerażający. Dziesiątki zamrożonych ciał, przyprószonych świeżym śniegiem, wokół drogi a my ciągle w drodze. Na miejscu mieliśmy być koło 8 rano. Z każdą minutą robiło się co raz jaśniej i przed nami wyłaniał się ponury obraz klęski. Wielka ofensywa na Rżew okazała się porażką. To już nie kilka lecz setki ciał leżały powyginane, z twarzą w ziemi, z karabinem w dłoni. Smutny i brutalny obraz ponurej rzeczywistości pętał nasze umysły. Poranna mgła osiadała na czołgach i naszych mundurach, a umysły mroziła mgła śmierci i coraz bardziej przerażające wizje tego co miało miejsce dookoła nas i co mogło stać się również naszym udziałem. 

Nagle kolumna stanęła nieopodal zagajnika. Nawiązaliśmy kontakt z naszymi zwiadowcami. Dowódcy czołgów wyskoczyli z wozów. Silniki ciągle chodziły - to na wypadek nalotu. Zwiadowca mówił z trudem. 
- Po drugiej stronie rzeki Niemcy. Okopali się. Nasi są jakieś dwa kilometry dalej. Przebijają się grupkami po 5-10. - Głęboki wdech. - No więc mają sporo armat ppanc., a za nimi stoją dwa Sturmpanzer, I Bison. Wiecie takie małe gówno ze sto-pięćdziesiątką. Jak walnie to nie ma co zbierać, ale samo tałatajstwo słabe, na jeden strzał. 
- Dajcie mu wody! - krzyknął Małpicki. 
- Lód mocny na rzece. - Zwiadowca po przekazaniu tego co wiedział o wrogu, usiadł na śniegu i oparł się o sosnę. Musiał być cholernie zmęczony. Drań miał sporo szczęścia, skoro przedarł się przez linię wroga, przez rzekę i jeszcze nas znalazł. Cały czas tonąc po kolana w śniegu. 

Dojechaliśmy do lasu. 6 czołgów zostało w miejscu gdzie dotarło czoło kolumny, reszta pojechała kilometr na północny wschód. Do Wazuzy mieliśmy może z sześćset metrów i zakole. Dalej za pagórkiem Zubcow. Rozstawiliśmy się tak, że tworzyliśmy wachlarz ustawiony do rzeki. Każda z załóg miała za zadanie zamaskować czołg. 

Nasza kompania składała  65 pancerniaków, 13 czołgów, a jeszcze parę dni temu było nas ponad dwa razy więcej. Najgorsze było to, że większość załóg to nowicjusze, pierwszy raz w boju. Husarzenko z Małpickim udawali twardzieli, ciągle pokrzykując na swoich, a ci ostatni robili co im kazano, ale nikt nie wiedział czy w sytuacji zagrożenia dadzą radę. Na całe szczęście moja załoga to byli zgrane chłopaki. Widzieli co i jak. Czołgi zamaskowane. Kucharszczak zrobił pogadankę z nowymi celowniczymi. Husarzenko się śmiał, że to taka leśna agitacja. 
- No więc dzieciaki, co robicie gdy nagle widzicie z lewej jadący na was niszczyciel czołgów, he? - Rzucił Kucharszczak. Cisza. 
- Walimy w niego towarzyszu dowódco. 
- A gdzie walisz takiego StuG III?
- No w niego towarzyszu dowódco! 
- Oj dzieciaku, dzieciaku! Głupiś ty jak but z lewej nogi. Walisz mu w gąsienicę, najlepiej jego lewą, patrząc z twojego czołgu w prawą. 
- No ale dalej ma działo i może strzelać! 
- Tak, może, ale nie w ciebie zakuty łbie. Obróci go bokiem, prawym bokiem do ciebie matole. Mówisz „walę w niego” ale z przodu ma 80mm pancerza, jak jest pod kątem, to rykoszet, a tak, jak go bokiem obróci to już mniej ma stali. Pamiętajcie matoły! Zawsze w gąsienice i objeżdżać niszczyciele. Jak mu gąsienice zerwiecie to oni już mogą tylko modlić się do najświętszej panienki o szybką śmierć. W boju gąsienic nie naprawisz! - Gdy to powiedział nad nami przeleciała ”rama”. Po prostu świetnie... Ledwo przyjechaliśmy i już mieliśmy zagwarantowane niechciane towarzystwo.

Autor: Ajs1981

poniedziałek, 5 listopada 2012

Yeremienko, cz. 9.5

Po kolejnej kłótni z Uholiczenką, który natychmiast po odprawie wrócił na zgrupowanie, Yeremienko szedł samotnie przez małe, przyfrontowe miasteczko. Gdyby nie rzesze umundurowanych wojskowych i spora liczba oznakowanych pojazdów, trudno byłoby domyśleć się, że gdzieś w okolicy rozgrywa się dramat wojenny. Budynki nie nosiły żadnych śladów zniszczeń, nigdzie w obrębie mieściny nie było śladów nalotów, czy toczonych walk: żadnych wraków, żadnych lejów. Yeremienko przez nikogo nie niepokojony, czasem salutując, szedł do lupanaru, usytuowanego przy jednej z dróg wylotowych. 

Budynek, który z zewnątrz nie wyróżniał się niczym istotnym na tle innych, jemu podobnych, od wewnątrz był prawdopodobnie zupełnie innych od sąsiednich. Dywany na podłogach, wygodne fotele, ciężkie materiałowe zasłony, czyste małe stoliki z obrusami, sofy i pufy do siedzenia a wszystko w czerwono-złotych kolorach. Lokalna plotka głosiła, że przed rewolucją było to ulubione miejsce spotkań okolicznych możnowładców, a po niej - notabli. Tak na prawdę nikt nie miał pojęcia kto i jakim kosztem, uratował tę oazę burżuazji przed grabieżą, a kurtyzany przed gwałtem i linczem, choć zapewne niejeden z gości tego przybytku zastanawiał się nad tyn fenomenem. Oczywiście nie każdy mógł wejść tutaj jako gość, do tego potrzebna była odpowiednia ilość rubli. Ilość, na którą niewielu mogło sobie pozwolić. 

Formalnie Yeremienko nie powinien być w stanie zapłacić za oferowane tutaj usługi, ale już dawno nauczył się czerpać nieformalne korzyści ze znacznie większego burdelu, nazywanego wojną. Jako stały bywalec, wszedł nie niepokojony przez nikogo, skierował się do sofy w kącie i czekał, aż ktoś do niego podejdzie. Po  około trzech minutach podeszła kobieta, lat około czterdziestu z czerwoną pomadką na ustach, różowymi policzkami, blond włosami splecionymi w warkocze upięte w gniazdo. Ubrana w lnianą białą koszulę, zapinaną do połowy dekoltu, ukazującą, przy każdym ruchu ramion, znaczną część niemłodych już i lekko zwisających piersi. Uwagę obserwatora znacznie skuteczniej przykuwały gładkie, długie nogi i kołyszące się na nich, kształtne biodra. Gładka, jasna skóra lewej nogi ukazywała się prawie aż po sam pas, spod połów spódnicy, przy każdym zmysłowym kroku swojej właścicielki. Yeremeienko patrzył na to nieobecnym wzrokiem, oczekując tego, co nadchodząca ma mu do powiedzenia. 
- Lidia będzie wolna za dwa kwadranse. Do picia to co zawsze?
Oficer tylko skinął głową. 

Każda wizyta tutaj kosztowała go więcej, niż cała jego rodzina zaoszczędziła przez całe jego, przedwojenne życie. Popijając alkohol ze szklanego kieliszka, cieszył się błogością czekania. Sama zapowiedź tego, co go czeka, a może atmosfera i otaczający go wystrój, dawały mu ukojenie i poczucie błogości, bycia u siebie, bez problemów, bez straszydeł przeszłości... Ostro pociągnął z kieliszka, żeby przerwać te nieprzyjemne myśli cisnące się do jego głowy. Niestety koszmary przeszłości nie odpuszczały, gdy raz wbiły swoje pazury w osnowę myśli zazwyczaj nie dawały spokoju, aż nie zawładną całą świadomością i nie zmienią człowieka w upodloną świnię. Tylko uściski Lidii były w stanie przerwać ten najazd i dać mu chwilę spokoju. Obawiał się jednak, że mając tyle czasu na czekanie, może przedawkować z alkoholem i zamiast dwóch godzin milczącego udawania bycia razem, będzie kilka minut wulgarnego seksu, zakończonego poczuciem winy, zniesmaczeniem i przespanie reszty tego cennego czasu. Po tym co zrobił ostatnio, wolałby nie zmarnować tych kilkudziesięciu minut w raju, więc wrócił w myślach do swoich chwil chwały. Czasem to pomagało.

Gdy jako młody kapitan nieco już zużytego BT, zdobył chwałę i uznanie, gdy w 38 w walkach o jezioro Chansen, objechał pola minowe, wykorzystując informację o ich lokalizacji od ujętych jeńców i rozbił stanowisko artyleryjskie dziesiątkujące nacierającą piechotę. Co prawda ich samotny rajd nie miał większego znaczenia dla działań z tego okresu, bo na innych odcinkach, pomimo zabójczego ostrzału artyleryjskiego  i pól minowych, piechota i tak przebiła się  do linii artylerii, niemniej dowódco doceniło załogę jego czołgu odznaczeniami  a jego samego awansem. Niestety, z czego wówczas sobie jeszcze nie zdawał sprawy, był to awans ponad jego możliwości. Świetny dowódca czołgu okazał się fatalnym dowódcą kompanii. Szybko nauczył się maskować swoją niekompetencję bezwzględnością i uporem, za co zbierał kolejne odznaczenia i uznanie przełożonych, ale stawał się coraz bardziej znienawidzony przez podwładnych. Tam gdzie nie starczało mu sprytu i zamysłów strategicznych, nadrabiał to ilością żołnierzy i sprzętu. Wraz z rosnącą liczbą porażek, ukrytych pod stosami trupów, rosło jego zgorzknienie i uzależnienie od alkoholu.

To trwało do czasu, gdy poznał ten zamtuz i Lidię. Niemą, luksusową kurtyzanę, której mógł powiedzieć wszystko, a ona w zamian go przytulała i pozwalała robić ze swoim ciałem wszystko na co miał ochotę. Nie wiedział nawet czy go rozumiała, czy mu współczuła ale nigdy w jej oczach nie zobaczył strachu czy pogardy, które doprowadzały go do szewskiej pasji u innych dziwek, mocno obitych, w tym kilku martwych. Jej spojrzenie, było jak spojrzenie wiernego psa, niezależnie od tego co zrobił, czy powiedział. Zawsze wierne, zawsze cierpliwe. Być może było to tylko spojrzenie bez wyrazu, osoby oderwanej od rzeczywistości, ale nigdy w to nie wnikał. Wolał wyobrażać sobie, że Lidia jest jedyną na świecie osobą, która rozumie go tak samo jak on sam i sprawia, że co kilka dni może poczuć się, jak w prawdziwym domu, z dala od otaczających go problemów, a przede wszystkich z dala od demonów mieszkających w jego głowie. Gdy całował jej gładką skórę na szyi, wdychając jej słodki zapach i przeczesując palcami jej proste, rude włosy, zapadł się w błogostan, którego nie dawał alkohol, ponieważ była to błogość połączona z kontaktem z drugą osobą. Mieszanka poczucia zrozumienia, bliskości, dzielenia się, oddania i przynależności.

Dla tego błogostanu, dla możliwości całowania jej delikatnej skóry i pieszczenia jej jędrnych, choć nie dużych, sterczących piersi, był gotów zabić. Był gotów wysłać setki ludzi na przegraną bitwę, na dwa dni przed tym, gdy mieli zapewnione wsparcie lotnictwa, tylko po to, żeby odwlec zdobycie kolejnego przyczółka i odsunięcie się linii frontu od jego utopii. Godzina po godzinie, dzień za dniem, zrażał do siebie kolejnych przełożonych i podwładnych forsując coraz to bardziej dziwaczne strategie, żeby zostać jak najbliżej Lidii. Niestety, żeby ją kupić na własność, musiałby chyba samemu Hitlerowi sprzedać całą Armię Radziecką, choć i takie plany snuły się w jego głowie.

Na szczęście dano mu znak, że Lidia już go oczekuje. Był jeszcze na tyle trzeźwy, żeby cieszyć się z obcowania z nią i odwlec niechybny stosunek do ostatnich minut ich spotkania. Podniósł się z sofy i ruszył w znanym kierunku, uśmiechając się do mijanych dziwek, jakby był jednym z krewnych na jakiejś imprezie rodzinnej.

Autor: Yrr. 

poniedziałek, 29 października 2012

Czekając na czołgi, cz. 9

Minął ósmy dzień bez czołgów, bez walki. Tylko odpoczynek i odprężenie. 

Dostaliśmy nowych rekrutów, jako uzupełnienie załóg dla Husarzenki, Małpickiego i pozostałych. Mimo, że byli to tak samo młodzi jak my, doświadczenie z bitwy stawiało nas w pozycji weteranów. 
- Co ty tam wiesz? Gówno widziałeś! Widziałeś ty trupa? - Takie teksty do nowych były na porządku dziennym. Nowi, wystraszeni w nieznanej dotychczas rzeczywistości, jeszcze się nie odnajdowali, no może za wyjątkiem jednego cwaniaczka z Moskwy, załoganta Husarzenki – „Kasiarza”. Naprawdę nazywał się Mikołaj Piotrowicz, ale i tak wszyscy mówili do niego Kasiarz. Podobno potrafił otworzyć każdy zamek i kłódkę. Kasiarz, jak sam mówił, nie jedno widział i niczego się nie bał. 

W południe apel. Agriusadze palnął gadkę, że nie będzie czekać na Pepeszczenkę tylko osobiście zastrzeli drania, który się postrzeli, byleby tylko iść na tyły.
- Widziałem w życiu wiele ran. Na froncie jestem od 1938 roku, gdy walczyłem pod rozkazami Unholiczenki nad jeziorem Chasan. Mieliśmy wtedy BT-5 i BT-7 a mimo to walczyliśmy. Jak mi któryś ucieknie do fryców to cała załoga pójdzie do karnego batalionu! Gołymi rękami będziecie miny kopać. Zginąć można tylko na froncie, z bronią w ręku. To nie jest walka z faszystami bo szwargoczą po niemiecku, to jest walka o nasz kraj, o naszą przyszłość. Kilkadziesiąt gardeł krzyknęło.
- Tak jest towarzyszu lejtnancie! - Za przykładem Agriusadze wszyscy zaczęli śpiewać „Wstawaj strana ogromnaja, wstawaj na smiertny boj...”

Znowu zapanował podniosły nastrój i chęć odwetu, bo Rżew nadal pozostawał w szkopskich rękach. Okazało się, że 2 Gwardyjski Korpus Kawalerii został odcięty i trzeba było pomóc okrążonym chłopakom.

Po południu Unholiczenko i Yeremienko pojechali do sztabu 41 Armii, pod dowództwem nowego generała Managarowa, omówić szczegóły operacji odbicia „kawalerzystów”. W tym czasie znowu mieliśmy dwie godziny wykładów ideologicznych. Stary politruk gadał i gadał, a nam się tylko spać chciało. Czy nikt nie widzi w dowództwie, że to strata czasu? Czy nie lepiej by było przeznaczyć ten czas na omówienie taktyki i koordynacji naszych działań i lotnictwa? 

Po zajęciach rozeszliśmy się do baraków. Co można robić w tym czasie, nic. Jeden buty pastował, drugi w nosie dłubał, Huszarzenko ze swoją załogą omawiał bitwę, wspominając ciągle o podejściu do czołgów i ustawianiu się do nich w trakcie prowadzenia lekko pod kątem. Spryciarz, mówi że choć nigdy fizyki nie studiował to wie jedno, że pancerz z przodu jest mniejszy niż pod kątem. Cwaniaczek Kasiarz nie wierzy co słyszy.
- Ale jak to? Przecież on ciągle taki sam?! 
- Oj dzieciaku, ty mi mówisz, że dupa zawsze z tyłu i to prawda. - Z ojcowską troską rzekł Husarzenko. - Ale widzisz: to jest stół, blat ma 2 centymetry. Ma czy nie ma? 
- No ma. 
- A widzisz! Prostopadle jak się patrzy to dwa, a teraz podniosę go lekko z jednej strony i patrz się na niego dalej z góry, to ile ma teraz? 
- Yyy, no trochę więcej. 
- A widzisz! I o to chodzi, staniemy pod kątem do wroga to nasz pancerz z przodu lekko większy, a taki sam. - Kasiarz musiał chyba nieźle wytężać swój umysł, bo do końca pogadanki siedział cicho.

Tymczasem Triperenko z Loboszczukiem mieli żal do Zielnego, że przed bitwą był bajzel w czołgu. Zielny się bronił, że wiadro ze smarem musi być pod ręką, a Triperenko argumentował, że jak następnym razem dostaniem to się wszystko zapali. Wtrąciłem swoje trzy grosze, że porządek musi być, a smar można trzymać w zamkniętej puszcze. Tylko Zielny pod nosem smęcił.
- A skąd ja puszkę wezmę? 
Małpicki z Kucharszczakiem grali w karty i snuli plany na „po wojnie” i gadali o babach. 
- Widzisz, Kucharszcak, z babami jest tak, że lubią silnych facetów. Niby masz być dobry, nie pić, ale lubią jak się je trzyma krótko. Nam dupy w głowie i one o tym wiedzą. A im zależy na tym, co do domu przyniesiesz. Nie przyniesiesz to nie podupczysz. Tak to jest. 
- No ale one mówią często nie! Żachnął się Kucharszczak. 
- Oj tam! To że mówi nie nie zawsze to znaczy. One czasami mówią nie, bo chcą byś je przekonał na tak.  My chłopy jesteśmy inni i one są inne. I to jest piękne. Wyobrażasz sobie że wszyscy tacy sami? To by nuda była. Z babą jak z frontem, ciągła walka. 
- No ale, - argumentował Kucharszczak - przecież one lubią jak się pytasz, prosisz... 
- Powiem ci tak: trzeba krótko, a nie tam trele morele. Wyobrażasz sobie, że jesteś z babą w łóżku i się pytasz, a mogę ci ściągnąć majteczki? Ona: no możesz; a mogę cię tu pocałować? No możesz. Trzeba działać, a nie pytać! - Przysłuchiwałem się tej dyskusji gdy nagle wbiegł do środka Adamczuk. Otworzył drzwi z takim impetem, że do środka nagle niwiało śniegu. Powiało zimnem, ale informacja była przednia. 
- Czołgi są! - Wszyscy, jak jeden mąż,  poderwali się na nogi. 
- Skąd wiesz? 
- Unholiczenko przyjechał. Zbiórka za pięć minut. 
- No, to jest to! - Rzekł Małpicki. 

Po pięciu minutach zbiórka na placu. Unholiczenko z Agriusadze stali już gotowi do wygłoszenia mowy.
- Chłopcy! Nowe czołgi już są na rampie, każdy dowódca i mechanik pojedzie na stację. Macie dwie godziny na to, by przyprowadzić czołgi. Uzupełnicie paliwo, amunicję i o 2:30 wyruszymy na front. 2 Gwardyjski Korpus Kawalerii oczekuje od nas pomocy. Musimy się przebić! Nie ma innej opcji. Są pytania? - Cisza.

Wieczorem 6 grudnia w końcu dostaliśmy nasze prezenty. Znowu jechaliśmy w bój.

piątek, 26 października 2012

Na tyły, cz. 8

Do końca dnia, od czasu, do czasu padały strzały ale ogólnie było spokojnie. Z czwartku na piątek zostaliśmy zluzowani. Wycieńczeni walką, niektórzy ranni, niczym cienie snuliśmy się na tyłach. Sanitariuszki miały ręce pełne roboty. Najciężej rannych wywieziono do Szakowskyj, część z nich pewnie zmarła w drodze.

Mnęliśmy szpital polowy, w którym zostawiliśmy Kossaczuka. Nieźle oberwał, ale wszystkie członki na miejscu. Zielny ulotnił się i jak zwykle poszedł na „łowy”.
- Ciekawe co przyniesie tym razem? - Żartowali Loboszczuk z Adamowiczem. Triperenko, z nowym bandażem, palił oparty o jakieś graty, wyraźnie zmęczony i noga nieustannie dawała znać o sobie.

Mroźna noc, niebo utkane tysiącem migoczących gwiazd.
- Takie piękne niebo nad nami, a tu na ziemi jest piekło. - Lirycznie powiedział Mordohajew. – Tak bym chciał być już w domu, z rodziną. Za parę dni Chanuka, ech... Mama zawsze robiła pączki nadziewane konfiturami i posypywała cukrem, palce lizać. A ja bym sobie zjadł.
- Ja bym zjadł barszcz i chleb ze słoniną i musztardą. - Podjął wątek kulinarny Husarzenko.
- Eee tam, twój barszcz, rossolnik i pirożki, najlepsze w całym Leningradzie podają w takiej jednej knajpce nad Newą. - Przerwał mu Małpicki.

Kiedy tak każdy snuł swoje marzenia o tym, co i z kim by zjadł, nagle pojawił się Agriusadze. Nienagannie ubrany, w wypolerowanych butach. Wszyscy jak jeden mąż, brudni, zarośnięci i zmęczeni natychmiast przydeptaliśmy papierosy i wyprostowani zasalutowaliśmy.
- Jak wy wyglądacie?! To ma być wojsko? Świnie karmić, a nie do czołgu.
- Towarzyszu lejtnancie! Dowódca czołgu Husarzenko melduje się.  My właśnie wróciliśmy z frontu, nie było czasu na ogarnięcie się.
- Co wy mi tu pierdolicie? Żołnierz ma wyglądać jak do ślubu! - I w tym momencie nadszedł Unholiczenko.
- No dobrze już, dobrze Agriusadze. - Potem odwrócił się do nas. - Kawał dobrej roboty zrobiliście tam, w lesie ale musicie się ogarnąć. Czołgi dla was będą, za trzy dni. Za godzinę zbiórka, podstawią ciężarówki i pojedziecie na tyły. Tam się najecie.
- Tak jest towarzyszu dowódco! - Krzyknęli wszyscy jak jeden mąż. Husarzenko na odchodnym dodał jeszcze do nas.
- Swój chłop. Mruk, ale swój.
Dopiero teraz dotarło do mnie czego byłem świadkiem parę dni temu w sztabie dowództwa, Yeremienko wysłał nas w bój bez przygotowania...

Dość szybko ogarnęliśmy się zbierając swoje manele. Podjechały ciężarówki, na które się zapakowaliśmy. Siedzieliśmy na pace, ZiS 5 jadąc udeptaną ścieżką. Trzęsło nami niemiłosiernie, trochę z zimna, głodu ale chyba najbardziej od nieszczęsnej drogi. Nie wiem jakim cudem kierowca odnajdywał drogę, jechaliśmy praktycznie po ciemku. Mimo niesprzyjającej pogody, na dworze było z minus 15, zasypialiśmy siedząc.

Gdy dojechaliśmy do Szakowskyj była 7 nad ranem, powoli świtało. Zaprowadzono nas do obskurnego baraku, w którym prycze pamiętały pewnie czasy wojny krymskiej. Szybkie mycie się w umywalni, przebranie w świeżą bieliznę i do kuchni po zupę. Byliśmy wykończeni. Loboszczuk narzekał na przemarznięte stopy. Nic dziwnego skarpety miał dziurawe jak sito. Małpicki tym razem, zamiast sprośnego humoru wspominał front fiński na przełomie 39\40 i dobrze radził mojemu celowniczemu.
- Dbaj zawsze o stopy, skarpety muszą być suche. Oj, widziałem już wiele czarnych stóp. To jak wyrok! Amputacja albo gangrena. Jak ci stopy obetną to baby od tyłu nie zajdziesz he he he. Nie zajdziesz bez nóg. - Prawie wszyscy wybuchli salwą śmiechu, tylko Loboszczuk się nie śmiał.

Spaliśmy jak zabici, z osiem godzin, jak nic. Obudził nas, jakby kto inny, Agriusadze.
- No pancerniacy! - Pierwszy raz tak się do nas odezwał. - Wstawać! Wstawać, to nie szpital. Za 10 minut wszyscy zbiórka na placu apelowym!
- Tak jest towarzyszu lejtnancie!

Kiedy ustawiliśmy się na placu, Agriusadze wygłosił mowę o tym, że Rżew dalej w faszystowskich rękach, że musimy się bardziej postarać itp. Przy okazji przeczytał pochwałę od Unholiczenki za dzielną postawę dla Husarzenki, Małpickiego i Mordohajewa. A ja nic. W sumie jedno gniazdo karabinowe to za mało.

Wieczorem zamiast jakiejś rozmowy na temat taktyki, współdziałania piechoty, czołgów i lotnictwa godzinna pogadanka o „wyższości systemu komunistycznego nad zachodnim imperializmem”. Oficer polityczny ciągle gadał i gadał. Spać się chciało, ale nikt nie chciał zostać wpisany do raportu. Oczywiście pytań nie było bo jakie tu zadać pytanie? O ciężarówki z Leand Lease'u? Po szkoleniu agitacyjnym, wspólne wyjście na dwór i oglądanie kroniki filmowej nr 48 o rozpoczęciu operacji zaczepnej pod Stalingradem, a o nas nic. W sumie Rżew to nie Stalingrad. Po drugie im się udało przełamać front.. A nam? 15 minut na dworze i wszyscy zmarznięci. Poszliśmy spać, jutro też będzie dzień.

Autor: Ajs1981

środa, 24 października 2012

Kontratak, cz. 7

Gdy ruszają czołgi, słychać ryk silników ale bardziej czuć, jak dudni ziemia. Chrzęst gąsienic za każdym razem wzbudza u broniących żołnierzy ścisk w żołądku. Nerwy napięte jak postronki. Byliśmy na pozycjach w lesie. Od czasu do czasu któryś z żołnierz podbiegał i padał na pozycję. Siedzieliśmy cicho, jak mysz pod miotłą, czekaliśmy aż się pojawią. Nasz plan był prosty: ich czołgi i piechota muszą zejść w dół rzeki i dopiero wtedy mamy otworzyć ogień z lasu. W tym samym czasie mamy wystrzelić rakietę sygnałową – znak dla katiusz. Nie mają szans głupie Fryce, dostaną ogniem na wprost i z góry. Powoli robiło się jasno, prawie bezchmurnie. Piękna pogoda na odparcie kontrataku.

Sekundy dzieliły nas od chwili gdy, myśleliśmy, że się pojawią. Czuliśmy to, każdy z osobna. W takich chwilach każdy wciska się głową do drzewa, okopu, leja najbliżej jak się da. Dziecinne przeczucia, jak zakryję oczy rękoma to mnie nie widać. Ale co to! Oprócz ryku czołgów znowu usłyszeliśmy warkot samolotów i to nie za naszymi plecami! 

- Boże. - Wyszeptał Małpicki, leżący obok mnie. 
Czołg Mordohajewa ukryty na obrzeżach lasu, przykryty setkami badyli i liści wyglądał jak wielki kopiec. Do czasu gdy nie wystrzeli był bezpieczny, ale my?! Byle bomba spadnie w lesie i już kilkunastu nie żyje! Co za parszywa wojna. Na wysokości 3000 metrów pojawiły się czarne punkty, jasna cholera. Już spodziewaliśmy się, że nas spadną, ale one poleciały dalej. Czyżby nie wiedzieli, że tu jesteśmy? Małe obłoczki pojawiły się na niebie. To nasze armaty pplot 61-K kalibru 37mm waliły do nich. Niecelnie jak cholera. 
- No to po katiuszach...- Szepcze Husarzenko.  I rzeczywiście, minęły nasz las i zanurkowały. 
- Ale oni są zgrani. - Ciągnie dalej Husarzenko. - Nie puszczają czołgów na śmierć tak jak... - Nie dokończył gryząc się w język. 

Sztukasy zapikowały prawie pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. Nasze 61-K nic im nie zaszkodziły. Nie widzieliśmy naszych BM-8, ale instynktownie czuliśmy, że już po nich. Zwalniali bomby, widać było tylko małe, czarne punkty lecące w dół. Buum! Język ognia poszybował w górę. 

Mimo nawały sztukasów, ryku silników, syren i świstów bomb, Husarzenko nie przestawał gadać. 
- Ha! Pewnie teraz Yeremienko dzwoni po lotnictwo. Rychło wczas, kurwa! 

Sztukasy nas już nie zaatakowały, ale z czołgami musieliśmy sobie sami poradzić. Kiedy sztukasy masakrowały nasze katiusze i stanowiska obrony pplot, Loboszczuk krzyknął
- Jadą! 
Rzeczywiście, w oka mgnieniu przestaliśmy się gapić za siebie, teraz czas na nas. W dół rzeki zaczęły zjeżdżać czołgi, transportery a za nimi piechota. Szybki ogląd sytuacji, 4 PzKpfw IV Ausf. G, 8 PzKpfw III Ausf. J, 4 transportery Sd.Kfz.251. Nieźle. 
- No to mamy przesrane. - Odezwał się Triperenko. 
Padł rozkaz, wszyscy celują w czołgi PzKpfw IV Ausf. G, po dwa działa na czołg. 
- Tak jest! 
- Ognia! 
Czerwone języki ognia wypadły z naszych luf, piechota zaczęła strzelać do Fryców. Dzieliło nas 400 metrów, co parę sekund strzelały nasze 76,2’. Fryce musiały się zatrzymać, żeby rozpocząć celny ogień. Ich piechota nacierała nadal, ale co chwilę ktoś padał, gdyż nasi moździerzyści kładli ogień wprost na brzeg rzeki. Jeden PzKpfw IV stanął w płomieniach. Dostał w gąsienicę przy zjeździe z nasypu. Obróciło go bokiem i dostał kolejny raz pod wieżę. Kolejne trzy stanęły i strzelały prosto na nas. Waliły odłamkowo-burzącymi, wszędzie pełno dymu. Jeden z pocisków ściął drzewo przygniatając obsługę ckm’a. 

W końcu odezwał się Mordohajew. Miał oko, dwa pierwsze strzały dobiły uszkodzonego w wodzie PzKpfw III. Dwie obsługi ZiS’ów padły, powyginane blachy i roztrzaskane działo płonęły. Załoga w strzępach, poszatkowane mięso zamiast ludzi. 
- Walić w dolną klapę! - Krzyczał ktoś bardziej doświadczony z załogi naszych 76,2’. 

W tym czasie zwycięskie sztukasy odleciały  do bazy. Wszystkie PzKpfw III próbowały objechać nasz las od prawej. Transportery stanęły w płomieniach, zabici zwisali bezładnie po obu burtach, paląc się. Kolejne dwa PzKpfw IV dostały się pod ogień naszych armat, ale po chwili zostały nam tylko dwa działa ustawione bliżej zamaskowanego KW-1S, w którym uwijał się Mordohajew. 

W środku czołgu dym, stos łusek piętrzył się pod nogami. Zostało tylko 5 pocisków. Załoga naszego KW-1S spisała się dzielnie, załatwiła już dwa PzKpfw III, ale więcej nie będzie. W końcu dostali strzał w wieżę. Strat żadnych ale armata uszkodzona. Ze środka walił jeszcze karabin maszynowy. Ich ostatni PzKpfw IV też musiał dostać w lufę, bo strzelał tylko z karabinu ponad naszymi głowami. Nie mieliśmy szans. Zostało nam tylko jedno sprawne działo, a po drugiej stronie pięć PzKpfw III. Wycofywaliśmy się na skraj lasu. Szybko dostrzegam, że jakimś cudem cała moja załoga żyje. Mają osmalone twarze, poprzecinane ranami  od drzazg. 

Nacierały na nas czołgi, a my nie mieliśmy nic, poza kilkoma granatami, parą moździerzy i jednym ZiS’em. Kossaczuk schował się za czołg, przeklinał Fryców. 
- Nie dość że ramię to jeszcze dłoń! - Wrzeszczał przyciskając ranną kończynę. Małpicki i Husarzenko wzięli go pod ramiona i odciągali gdzieś na tył. Małpicki mimo ciężkiej sytuacji nie traci humoru. 
- Będziesz walił lewą he he he! Jak dożyjesz jutra. 

Wymiana ognia nie ustawała. Piechota przegrupowała się, gdy ostatni ZiS prowadził nierówna walkę i przegrał ją podpalając ostatnim pociskiem w PzKpfw III. Kiedy cztery czołgi podjeżdżały już pod skraj lasu, jeden z nich wybuchł. Za chwilę drugi! Jak to możliwe? Loboszczuk krzyczy z radości.
- To Szturmowiki! 
- Hurrraaaaaa!

6 naszych Iłów 2m3 nadleciało wdzłuż rzeki i rozpoczęło piekło na ziemi. Po minucie nie było już czołgów. Wszystko stało w płomieniach, poskręcane żelastwo, trumna dla załogi. Tak jak się wycofywaliśmy na skraj lasu, tak duch bojowy, jaki w nas wstąpił po akcji Iłów, zmiótł Fryców podchodzących do lasu. Triperenko ze zwichniętą nogą podskakiwał od kikuta drzew, do kikuta waląc pojedyncze serie z PPS’y. Ja trzymałem Mosina i strzeliłem do uciekajacego, który dostał kulkę w plecy padając jak długi. Zielny z Adamczukiem, pierwszy raz w życiu, obsługiwali moździerz. 

Mówią, że szczęście sprzyja lepszym. Las został obroniony, za cenę setki ludzi. To już nie był las. To były zgliszcza, które musieliśmy obronić i utrzymać. Zwycięski czwartek, a my byliśmy głodni...

Autor: Ajs1981

poniedziałek, 22 października 2012

Tuż przed świtem, cz. 6

Pierwszy dzień ofensywy zakończył się zdobyciem 500 metrów, zajęciem pierwszej linii umocnień wroga i szerokim dostępem do rzeki. Przeraźliwe zimno chłostało nas po twarzach, a wydech powodował pojawienie się tysiąca małych igiełek lodu wokół nosa i ust. Ciemność dookoła i ta cisza, od czasu do czasu przerywana szeptem przechodzących obok żołnierzy. Byliśmy głodni i przemarznięci. Gdyby tak mieć choć jedną cebulę, albo kawałek chleba. O ciepłej kolacji nawet nie wspomnę, bo całe tyły rozmieszczone były wokoło nas. Pusty brzuch mruczał, a ja stawałem się senny. Zrobiło się jakoś sentymentalnie, mimo, że oczekiwaliśmy kontrataku wroga, każdy był w swoim świecie. Loboszczuk wspominał domowe bliny okraszone masłem, podawane na święta. Triperenko zjadłby babę i popił ją czajem. Jakoś zrobiło mi się smutno, nie miałem wieści od matki, zimowa aura przypomniała mi ostatnie święta w domu, dźwięk syreny okrętowej z oddali niosącej się po wodzie na dziesiątki kilometrów. Ojciec przygotowujący choinkę... Był jeszcze miesiąc do świąt, a tu takie myśli krążące po głowie. Inny świat, inna rzeczywistość. Ech..

Z zamyślenie wyrwał mnie głos Husarzenko mówiącego do  Mordohajewa. 
- A co ty tak kulejesz? Z konia spadłeś za dzieciaka co? 
- Gdzie tam z konia, ja z Homla jestem, w mieście koni mało, chyba że dorożka. Ja z pociągu wyleciałem. 
- Ha ha ha! Łamaga z ciebie. - Zaśmiał się Husarzenko. 
- Co, łamaga? Mnie na zbity pysk wywaliło dwóch kadetów osiłków! Gdy jechałem z Taszkientu do Charkowa rok temu. - Mordohajew kontynuował po krótkiej pauzie. - Widzieli jak siedzę i się pytali czy ja Żyd. Na to ja, że tak, no i zaczęli się śmiać i lżyć. Ja im, że u nas nie ma antysemityzmu, że u nas każdy równy. To mi pysk obili i wyrzucili przez okno. Całe szczęście, że wywalili na skarpę, a nie tory. W szpitalu leżałem dwa miesiące w gipsie ot co. Łamaga, też mi coś! - Ponownie się obruszył. -  Na ich dwóch też byś nie dał rady. Ręka się zeszła, ale biodro dalej boli. 
- No dobrze, dobrze! Jesteś swój Żyd. - Zaczął Husarzenko, żeby załagodzić sytuację. I ciągnął dalej. - U nas w Żytomierzu Żydów dużo, i dobrych, i złych. Ja nic do was nie mam. Jak człowiek dobry, to ja nic do niego nie mam. Ot co! 
- Dobra, dobra! -  Wtrącił się Zielny. - Jacy dobrzy? Jezusa zabili! 
- A co ja wam go zabiłem? Sam był Żyd. Żydów nie lubisz, a do Żyda się modlisz? 
Zielny tak jak zaczął tak skończył. Naburmuszony poszedł się odlać. Mordohajew dumny z ciętej riposty rzucił na odczepnego. 
- Ty Zielny! Uważaj co by ci ptak nie odpadł z zimna. - Kilku zareagowało krótkim śmiechem, który jednak nie był zaraźliwy. 

W lesie było już zamaskowanych osiem armat ZiS3, kaliber 76,2mm. Piękne cacka. Jakby ruszyły ich czołgi zza skarpy w dół do rzeki, to z lasu przywitałby ich niespodziewany ogień. Morderczy ogień. Moździerze ustawione, skrzynki z granatami na stanowisku. Zapas amunicji był. Gotowi do walki, która musiała nastąpić. Gdzieś za horyzontem słychać warkot silników, Fryce się szykowali. Wschód słońca miał nastąpić o 8:26, więc do świtania, czyli do 7-7:30 powinien być spokój. Fryce się w nocy nie biją. Spali sobie pewnie wygodnie, później zjedzą śniadanie i dopiero wtedy będą gotowi. Tacy to sobie pożyją. 

Małpicki rozweselał chłopaków swoimi opowieściami z Leningradu. Chłopy spragnione bab, z wypiekami na policzkach słuchali jak to można się zabawić. Młode chłopaki jak ja, niby zajęci swoimi sprawami, ale posłuchać można. 
- No więc, mówię wam, idę z nią do pokoju, elegancko, a ta się do mnie dobiera. Ściąga mi spodnie i zaczyna. Talent miała, nie ma co. 
Adamowicz nic nie rozumiał i dopytywał o szczegóły.
- Ale co ona zrobiła? 
Małpicki z uśmiechem i przy rubasznym wtórze odpowiadał.
- Jak to co? Dobrze! 
Młody dalej dopytywał, nie zważając na ironiczny ton odpowiedzi.
- A jakie włosy miała? No opowiadaj! 
- Najlepsze: rude. Słuchaj no Adamowicz, z rudymi jest tak jak z domem: gdy dach rdzewieje to i piwnica wilgotna. - Zarechotał na odchodnym Małpicki idąc w tym samym kierunku co Zielny. 

Wesoła gromadka, nie ma co, swoje chłopy ci pancerniacy. Czas płynął nieubłaganie. Dochodziła siódma rano. Czekaliśmy.

Autor: Ajs1981

sobota, 20 października 2012

W lesie, cz. 5

Umazany smarem Mordohajew wyszedł z czołgu i kuśtykając podszedł pod nasze stanowisko. Siedzieliśmy w piątkę w leju, oprócz nas byli jeszcze Kossaczuk, Loboszczuk i Triperenko. Mordohajew podekscytowany mówił, że na tyłach nawet kucharzy biorą do zajęcia naszych pozycji. Opowiadał o tym, jak widział w boju, atakujące nas sztukasy. Nie wiem jak to zrobił, ale w trakcie naprawy silnika zauważył, że pijany Yeremienko krzyczał o sabotażu, że druga fala leży i się nie podnosi. 
- Mówię wam, Yeremienko czerwony jak burak, wymachuje pistoletem, ja z chłopakami po łokcie w robocie. Sam Pepeszczenko patrzył na wszystko z zażenowaniem. 
- No a gdzie obiecane lotnictwo? - Dopytywał Kossaczuk. 
- Nigdzie! Nie wiedzieli, że mają nas osłaniać. - Ciągnął dalej Mordohajew. - Unholiczenko chyba pojechał z Agriusadze szukać dla nas uzupełnień. Wszystkie ciężkie, za wyjątkiem mojego, spalone! A co z Husarzenko i Małpickim? - Pytał Mordohajew. 
- Oni objechali las z lewej i cisza. Później, gdy sztukasy skończyły tu z nami, widzieliśmy jak jeden płonął lecąc w ich stronę. 
- Do teraz cisza. - Dopowiedziałem. 
- Słuchajcie. Ja jestem prosty Żyd z Homla ale wiem jedno: tu jest las, za nim polana i zejście do rzeki. Jak utrzymamy brzeg, to Fryce tak łatwo nie zaatakują. 
- Dobra, dobra cwaniaku. Co mamy się okopać na brzegu? - Odpowiedział Triperenko.
- Jeśli już, to w lesie i na łeb śnieg nie pada, i z góry nie zobaczą. 
- Teraz i tak musimy zaczekać na posiłki. Nie ma rady, trza okopać się i czekać. 
- Pozbierajmy karabiny, amunicję, może w ruinach okopów coś znajdziemy.
- Czemu ich artyleria milczy? - W końcu wyraziłem głośno swoje obawy.
- Ten las jest rozległy. Nie wiedzą, w której części się rozlokowaliśmy, pewnie nawet nie wiedzą ilu naszych a ilu ich jest w po tej stronie rzeki. Strzelałbyś na ślepo z czołgu, wiedząc że we wsi jest snajper, ale nie mając pojęcia gdzie?

Krzątaliśmy się po okolicy, gdzieniegdzie słychać było pojedyncze wystrzały. Czwarta fala nadchodziła od naszych pozycji wyjściowych z lasu. Widzieliśmy jak pokonują 500 metrów wczorajszej „ziemi niczyjej”. Tymczasem ktoś poszerzał dół strzelecki w lesie. Maskowaliśmy się tym, co pospadało z drzew. Nasze nowe, leśne pozycje. 

Ze skraju lasu widać było lekki spadek w dół, polanę i rzekę. Jak okiem sięgnął: biało i żywej duszy. Gdzieniegdzie widać było leje po naszym „celnym” ostrzale. Za rzeką stroma skarpa, a za nią… no właśnie. Pewnie Fryce już byli gotowi do drugiego ataku. Taka gratka. My, poobijani porannym bojem, bez czołgów, prawie bez piechoty. Unholiczenko pewnie stawał na głowie, kombinując jak nam sprawić nowe czołgi, ale to nie będzie w pięć minut. Kilka dni jak nic. Pomarzniemy tutaj, aż szkoda czołgistów na walkę z karabinem, ale co robić? Każdy uwijał się przy swoim miejscu i starał się zamaskować jak najlepiej. Co to da jak znowu nas namierzą z góry i odpalą Nebelwefery? Z drzew i z nas zostaną krwawe zapałki. 
- Towarzyszu dowódco! - Przerwał ogólny rozgardiasz Loboszczuk. - Towarzyszu dowódco! Tam po lewej, biegną nasi!
Mordohajew wziął lornetkę.
- Toż to Husarzenko i Małpicki! - Biegli do nas zziajani jak cholera. Co chwilę padali w zaspy śniegu ale się nie poddali. W końcu padliśmy sobie w ramiona. 
- Dranie! Ja myślałem, że po was! 
- Słuchajcie... - Z trudem zaczął Husarzenko, ciągle nie mogąc złapać tchu.
Wtrąca się Małpicki.
- Tam za rzeką jest ich artyleria i te cholerne sześciolufowe rury. 
- Skąd wiecie? - Padło chóralne pytanie. 
- Myśmy odbili w lewo od tego lasu. Przejechaliśmy koło Fryców. Waliliśmy do nich z dział i karabinów. Z dwudziestu utłukliśmy. - Ciągnął Husarzenko. - Jak zaczął się nalot to myśmy byli dobry kilometr od was. Tylko dym znad lasu widzieliśmy. Dojechaliśmy prawie do rzeki, według rozkazu i dwa sztukasy nas przyhaczyły  Co robić? Niecelnie, bo niecelnie, ale gąsienice poszły w obu czołgach. Nawet nie mieli pocisków by nas ostrzelać. No to z Małpickim, szybka decyzja: z wozu i rozpoznanie. Przeprawiliśmy się na drugi brzeg po krze. Wdrapaliśmy się na skarpę a tam cała ich artyleria: zakopana w śniegu, zamaskowana. No to w nogi. Pomyśleliśmy: do czołgu, podamy namiar i chodu w las, ale nasze czołgi już się paliły. Leje dookoła, załoga Małpickiego i moja poszła z dymem. Co robić? Z radiostacji nic nie zostało, więc postanowiliśmy razem iść do was, do lasu. Przeczołgaliśmy się pod las, no i tak jesteśmy. 
- Chwała Bogu. - Rzekł Mordohajew. - Mój czołg stoi przed lasem, zaraz damy namiar, może tym razem nasi artylerzyści się spiszą.
- Warto spróbować. - Powiedziałem. Poprzednia nawałnica trwała godzinę i nie przyniosła żadnych efektów. 

Mordohajew wszedł do czołgu z Husarzenką. 
- Tu Sosna! Tu Sosna! Słyszycie nas? - Cisza. - Tu Sosna! Tu Sosna! Słyszycie nas? 
- Szzzzzzz. Tu Kruk, odbiór! 
- Jesteśmy na pierwszej linii! Wroga artyleria na rzeką! Pozycja K4! Cztery 150’ i bateria Nebelwelferów! Odbiór. - Nadawał Husarzenko. 
- Tu Kruk! Skąd wiecie? 
- Tu Sosna! Zrobiliśmy zwiad. Dwa czołgi spalone, mój i Małpickiego. 
- Tu kruk! Dajcie nam 10 minut.
- Ufff chłopaki. - Rzekł Husarzenko, wychodząc z jedynego KW-1S. - Za 10 minut będzie po wszystkim. 

Odliczanie się rozpoczęło. Po 10 minutach dwie baterie naszych 152’ rozpoczęły ogień. Pierwsze pociski spadły między lasem a rzeką. Cholerne pudło. Druga salwa zniszczyła krę. 
- Cholera czy oni mają rozum? - Skomentował Małpicki. – Jeszcze dwie takie salwy a Fryce namierzą naszych baranów. 

Trzecia salwa w wykonaniu naszych 152’ nie nastąpiła. Za naszą poranną pozycją wyjściową usłyszeliśmy potężne detonacje. Nad naszymi głowami poszybowały wrogie pociski. 
- Kurwa mać! Barany! No barany jakich mało! Gówno zrobili! Dali się zabić i jeszcze my mamy przesrane! - Wrzeszczał zrozpaczony Husarzenko. 

Gdy Fryce rozwalali naszą artylerię, na skraj lasu podjechało osiem BM-8. Nie spiesząc się, załadowali swoje „organiki”. ZiSy szóste stały prawie jeden obok drugiego. W przeciągu dwóch, może trzech minut wystrzelili prawie 300 pocisków 82 mm. Charakterystyczne siuch, siuch dodało nam otuchy. Kiedy trzecia salwa została odpalona, za rzeką usłyszeliśmy huk i nagle pojawiły się ciemnoczerwone języki ognia. 
- Chwała Bogu. - Zamruczał Mordohajew. - To nam się upiekło bo inaczej… ech.
- Panowie, podziękujmy naszym katiuszom, bez nich, by nas dziś nie było. - Dokończył myśl Małpicki. 
- Chyba nas dziś albo jutro zluzują, bo czołgista bez czołgu jest jak dupa w pokrzywach. - Zaśmiał się Loboszczuk. 

Tyle wrażeń jednego dnia. Co za parszywa środa, ten 25 listopada.

Autor: Ajs1981

czwartek, 18 października 2012

Pod obstrzałem, cz.4

Zajęliśmy pozycję w niemieckich okopach. Nasze wraki robiły nam ostatnią przysługę, zasnuwając nam kłębami czarnego dymu, gdyby znowu nadleciały Sztukasy. Ten sam dym powodował łzawienie oczu i dusił, ale lepsze to niż seria z działa pokładowego, któregoś z latających nad naszymi głowami samolotów. Zimno jak cholera ale na całe szczęście nie grzęźliśmy w błocie.

Fryce byli zmyślni budując te formacje, ich inżynierowie pomyśleli nawet o odprowadzeniu wody z okopów. Loboszczuk, Zielny i Adamowicz znaleźli w bunkrze granaty, trzy MP40, skrzynkę amunicji i lornetkę. Moja została w czołgu. Triperenko i Kossaczuk z zabandażowanymi kończynami byli gotowi do walki. Gdzieś w oddali słychać było niemieckie komendy. Reszta z trzeciej fali, z 6 Korpusu Strzeleckiego, też już dotarła do  okopów, ale znaczna część z nich była ranna, a wielu wymagało natychmiastowej pomocy lekarskiej. Wszyscy ubrudzeni błotem, smarami i krwią ludzką. Piękny widok na paradę. Koło nas przebiegło dwóch strzelców, skulonych w okopie tak, by ich nikt nie zauważył z lasu. Przerażenie wykrzywiało im twarze, ciekawe czy wyglądaliśmy podobnie.

Ktoś zaczął opowiadać o tym, jak kolega z plutonu, przerażony ostrzałem, chciał cofnąć się na pozycje wyjściowe ale zarobił serię od ludzi Pepeszczenki. Skurwiel, pomyślałem, pali angielskie papierosy i nie walczy, zamiast walić do naszych wstąpiłby na pierwszą linię. Takie opowieści tylko potęgowały nasz strach i paraliżowały w tych okopach. Niejeden myślał wtedy, żeby już w tej dziurze zostać, nie  musieć nic robić, tylko siedzieć tak skulonym i czekać, aż ta wojna się skończy.

Nagle, od strony z której przyleciały Sztukasy usłyszeliśmy warkot pojedynczego samolotu. 
– A co to za bydle? - Zawołał Triperenko. 
– Uff... to nie sztukas! - Dodaje Adamowicz. – Pewnie zabłądził. Śmieszny, patrzcie jaką ma ramę! 
– To zwiadowca, Fw189. - Odrzekł Zielny. 
– A ty skąd wiesz? – Zapytałem. 
– Chłopaki mówili, że jak jest rama na niebie, to masz przesrane. 
– On sprawdza nasze pozycje. - Ciągnął dalej Zielny. 

Po minucie odleciał. Nic nie zobaczył. 
- Kupa dymu. - Powiedziałem do siebie. Minęła chwila, i nagle usłyszeliśmy świsty podobne do naszych katiusz, ale jakby głośniej. Nad naszymi pozycjami przeleciało sześć pocisków. Świst był ogłuszający. Nagle potężne zwały ziemi uniosły się za nami. Po chwili, z głośny świtem, nadleciała kolejna salwa, ale tym razem przed nami. Opadające pociski pozrywały czubki drzew. 
- Co to było?! - Wydarłem się na całe gardło. Pisk w uszach był taki, że myślałem, że mi zaraz bębenki pękną. 
- Welfer! - Odkrzynkął Kossaczuk. 
- Co? 
– NE-BEL-WEL-FER ! Sześć pocisków 150mm ! - O jasna cholera, pomyślałem, nasze działo ZiS5 ma 76mm, a to gówno dwa razy tyle i jaki hałas. Dostaliśmy grudkami ziemi po głowach. Nie trzeba geniusza, żeby zgadnąć, gdzie trafi kolejna salwa.
- Chodu! - Pierwszy krzynkął Kossaczuk. - Po tej salwie nas zmiotą!   

Wyskoczyliśmy z okopów w popłochu i pobiegliśmy jakieś trzydzieści metrów w kierunku naszych pozycji. Znowu salwa z Nebelwelfera. Trafiła dokładnie tam, gdzie byliśmy jeszcze chwilę temu. Byliśmy jeszcze w biegu, gdy gdzieś z naszych pozycji zaklekotał CKM.
- Wracać! - Rozległy się krzyki z wszystkich stron.
Część zdezorientowana padła na ziemię, ale większość zawróciła do okopów. Ledwo do nich wpadłem,  uświadomiłem, że straciłem kolejną lornetkę. Cholera. Ale był w tym wszystkim jeden plus, zamiast płaskiego terenu zrobiły się leje, łatwiej będzie się bronić. 
- Jakieś straty? 
- Dwóch strzelców wyparowało. - Zameldował Triperenko. Loboszczuk roześmiał się na głos. - Jak uciekałeś to cię noga nie bolała. - Z początku nerwowo, roześmiało się parę osób, a po chwili niepowstrzymanym śmiechem zanosił się cały okop. Śmiech jednak szybko ustał i znów nastała cisza. 

Zacząłem się zastanawiać, dlaczego ustał ostrzał wrogiej artylerii, gdy nagle wszystko stało się jasne.
- Idą! - Fryce przedzierały się przez las. Szeptem powiedziałem: 
- Podprowadzimy ich jak najbliżej się da, mamy mało broni i granatów. 
- Granatów już prawie nie ma. - Wyszeptał Adamowicz. - No to po nas... -
Dopuściliśmy ich  na odległość około dwudziestu metrów i dopiero wtedy zaczęliśmy strzelać. Chyba paraliżujący strach spowodował, że nikt wcześniej nie zaczął ostrzału. Każdy bał się ruszyć, nawet pociągając za spust. Wystrzeliłem i rozpętała się kanonada. Trzech z nich padło od razu. Kolejna seria z PPSz-y i nie ma czwartego Fryca. Strzały z obu stron były coraz rzadsze.

Już było słychać tylko pojedyncze strzały i nagle do naszego leja wpadł granat trzonkowy. Wystraszony złapałem i  odrzuciłem, zupełnie nie myśląc o tym co robię. Wybuchł w powietrzu.  Zielny, nie wiadomo skąd, dobył granat i rzucił. Nastąpił wybuch i zaraz po nim krzyk:
- Hilfe! Ich bin verletzt aaaaa...
- Zdychaj świnio! Nie rycz! - Po czym nastąpiła seria w karabinu i nastała cisza.

Zgadywałem, że się przegrupowują. Wiedząc, że muszą podejść pod sam lej, żeby nas zobaczyć, pewnie cofali się, żeby znów zajęła się nami ich artyleria. Po naszej lewej, za małym pagórkiem, kolejna seria. Czyżby to Husarzenko z Małpickim? Oby! 

– Ile mamy granatów? - Zapytałem 
– Dwa. - Padła odpowiedź Loboszczuka. Kurwa, kurwa, kurwa. Mamy może z pół magazynka w PPSz’u, dwa granaty, jeden MP40, za mało. 
- Idą z prawej! - Usłyszałem głos Adamowicza. - Z dwudziestu! Mają do nas z 50 metrów. Matko Boska! Loboszczuk nie wytrzymał. Wyskoczył zza leja i z okrzykiem Hurrrra zaczął strzelać na oślep. Nagle fryce, zamiast go powalić serią z automatu, rzucili się do ucieczki. Oddając parę niecelnych strzałów w powietrze, uciekli przed jednym człowiekiem! Dopiero wtedy zobaczyliśmy jak za naszymi plecami zbliża się, chyba jedyny ocalały KW-1S, zatrzymał się i oddał strzał prosto w środek biegnących Fryców. Kawałki ciał uniosły się w górę. 
- Jeeeeeeeest, hura, brawo ! 
- Kto to jest? - Zapytałem, zdziwiony pojawieniem się czołgu.
- To ten Żyd Mordohajew z Homla. 
- Sukinsyn przeżył nalot, ale jak? - Nie mógł uwierzyć podekscytowany Kossaczuk. Mordohajew podjechał pod nasz lej i otworzył właz na wieży.
- Chłopaki! Przepraszam, awaria silnika, nawet nie ruszyłem do boju. Teraz jestem. 
- W samą porę. W samą porę, bez ciebie byłoby po nas. Boże jaka ulga.

Cieszyłem się jak pozostali, ale cały czas w głowie kołatała się myśl, która nie dawała mi spokoju i powodowała, że co chwilę wpatrywałem się w niebo i nasłuchiwałem: dlaczego ich artyleria milczy?

wtorek, 16 października 2012

Natarcie, cz.3

Ziemia dudniła. Baterie artylerii strzelały jedna po drugiej, salwa za salwą. Ruszyliśmy powoli, mijając las po lewej. Zielny kontrolował prędkość, Adamowicz nasłuchiwał, ale niewiele można było usłyszeć ponad rwetesem, który nagle nas otoczył. Oglądałem okolicę przez peryskop , Husarzenko po prawej, z lewej Małpicki i jego załoga. Z tyłu Kossaczuk i Kucharszczak. Za nimi pozostałe czołgi, łącznie 30 ciężkich czołgów miało przełamać pozycje wroga. Dojechaliśmy do pozycji wyjściowych. Nagle cisza, umilkły działa, godzinny ostrzał zakończony, tylko w uszach został pisk. Widać było przedpole, mnóstwo czarnej ziemi na tle ośnieżonych wzniesień, po prawej na wpół spalona latem wioska.

Gwizdek. Ruszyła pierwsza fala. 
- Hurrrrrrrrrra! 

My ruszyliśmy za trzecią. Patrzyłem w skupieniu co się działo. Pierwsza fala biegła, była już 50, 70, 100 metrów od naszych okopów. Ruszyła druga fala żołnierskiej masy. Gdy trzecia fala szykowała się w okopach do ruszenia, okazało się, że ci z przodu wpadli na pole minowe. Nastąpiła seria nieregularnych eksplozji, w górę poleciały fontanny błota i ludzkich ciał. W tym momencie odezwały się karabiny maszynowe, który przyparły do ziemi, tych którzy jeszcze trzymali się na nogach. Krótkie serie. Pewnie MG-42 tak terkocze. Zabójcza broń. Jakim cudem tam było jeszcze pole minowe? Gdzie byli saperzy? No i co dał nam ostrzał, skoro 400 metrów od nas bronili się Niemcy?! Ci z przodu przyparci do ziemi. Co sprytniejsi doczołgują się do lejów. Nagle ciszę w eterze przerwał Unholiczenko:
- Wszystkie czołgi do ataku!

Rozkaz święta rzecz. Początek bitwy a już nic nie jest tak jak miało być, gdzie było obiecywane lotnictwo?
Ruszyliśmy. Lasek za nami, przed nami pole. Trzęsło nami niemiłosiernie, ziemia zamarznięta a mimo to od wybuchów pofałdowana. Celowniczy Loboszczuk szukał gniazd KM-ów. Pierwsza została prawie dosłownie zmieciona, przez miny i ostrzał. O skali porażki świadczył brak jęków lub nawoływań rannych. 

Narastające przerażenie przerwał krzyk Luboszczuka:
- Jest! Prawo dwadzieścia, RKM! 
Obróciłem peryskop - rzeczywiście. Stanęliśmy. Triperenko załadował działo, krzyknąłem: "ognia!" Kupa dymu w czołgu, gorąca łuska wyskoczyła na podłogę. Pudło. "Ognia!" Dym gryzł w oczy. Czerwony błysk po RKM-ie. Husarzenko i Małpicki odbili w lewo, jechali do najbliższych zgliszczy. Kossaczuk po prawej nacierał na pozycje wroga. Sprytny Kucharszczak wjechał do leja i obserwował przedpole. Mieliśmy jeszcze jakieś 100-150 metrów do okopów wroga. Dookoła nas porozrywane ludzkie szczątki. Przed nami dwa wielkie leje. Gdybyśmy w nie wpadli to po nas. Przejechaliśmy pomiędzy nimi. 

- Zielny! Przyspiesz, i w lewo! - Krzyczę. W tym momencie metaliczny brzdęk. Zatrzęsło nami. Po pięciu sekundach znowu to samo. 
- Nie przebija nas! - Krzyczał Adamowicz, pomimo nakazu zachowania ciszy. To pewnie był PaK 38, mówili o nim na szkoleniu. Skoro nie przebijał, to walił pod kątem. Obserwowaliśmy z Loboszczukiem okolicę. W końcu go wypatrzyliśmy, był po prawej, ukryty w spalonej chatynce. Kolejny brzdęk. Staliśmy do nich prawie bokiem. "Ognia!" W tym samym momencie stanowisko armaty wyleciało w powietrze - to sprawka Kucharszczaka. Nasz pocisk znowu niecelny, ależ klnąłem w myślach. 

Sytuacja była nieciekawa. Pierwsza fala wybita, ale za to już nie było min. Dojechaliśmy do pozycji wroga, ale dalej staliśmy na odkrytym polu. Drugiej fali prawie nie było, trzecia za nami. Czołgi z przodu, piechota z tyłu, plan się posypał na całego. Czołg Rotmistrowa palił się za nami, urwało mu gąsienice i stanął bokiem. Dwa spalone T-60 przed nami w odległości kilkudziesięciu metrów, jeden pozbawiony wieży. Zaległa złowroga cisza. Niemcy musieli się przegrupowywać. I wtedy od strony północnego zachodu dobiegł charakterystyczny warkot samolotów. Sztukasy! Dwanaście Ju-87 obrało sobie za cel właśnie nas. Kurwa! gdzie są nasi lotnicy. Yeremienko obiecałeś nam sukinsynu wsparcie, gdzie jest do cholery nasze lotnictwo?! 
- Zielny gazu! Skręcaj w prawo! Teraz w lewo! - Robiliśmy uniki, na ile tylko pozwalał teren pełen lejów, które w każdej chwili mogły nas unieruchomić. 

Pierwszy pod ogień dostał się Kossaczuk. Druga bomba urwała mu gąsienice, to już chyba koniec. Otworzył się właz, uciekali. Kossaczuk lekko ranny, trzymał się zakrwawionego prawego ramienia. Jego ładowniczy dostał serią i zwisał bezładnie z wieży. Nie widziałem co z resztą. My ciągle kluczyliśmy, raz w prawo raz w lewo, zbliżając się do linii okopów. To bez sensu, wybiją nas granatami. Jezu gdzie jest nasze lotnictwo?! Słyszeliśmy co raz głośniej ryk sztukasowej syreny. Nagle Zielny ostro zahamował, wszyscy polecieliśmy na pysk. Bomba spadła kilkanaście metrów od nas. Grad odłamków i zmarzniętego błota walił po kadłubie. Za chwilę będzie jeszcze jeden nalot. Gąsienice sprawne, chwilowa ulga, ale to nie potrwa długo. 

Załoga Kucharszczaka pozostawiła czołg i pobiegła w stronę spalonego PaK a38. Ich czołg pozostawiony w leju, trudny do trafienia z lasku, był łupem dla lotników. Pierwsza bomba spadła obok kadłuba i zerwała gąsienice. Druga uderzyła już prosto w kadłub. Eksplozja amunicji i KW-1S płonął jak stodoła trafiona piorunem. Nie wiem co z Husarzenką i Małpickim. Jakimś cudem jeden z Ju-87 dostał serię i ciągnął za sobą czarny ogon dymu, dobrze mu tak. Palił się sukinsyn, ale odleciał. Nie spadał od razu. Spadł dopiero gdzieś za lasem. 

Szybka myśl:
- Z wozu! -  Nie było innego wyjścia, mieliśmy granaty i PPSz’ę. Otworzyłem właz i wyskoczyłem zachłystując się mroźnym powietrzem. Za mną Loboszczuk i Triperenko. Ładowniczy kulał – skręcił kostkę zeskakując z czołgu na zamarznięte grudy. Zielny i Adamowicz wczołgali się pod spaloną chatę. Teraz już dwa sztukasy wykryły naszego KW-1S. Ledwo podbiegliśmy pod zabudowania, gdy zobaczyliśmy jak z wysokości może 100 metrów spod skrzydeł sztukasa wypadają dwie bomby. Jeden oddech i już było po czołgu. 

Piękna pierwsza bitwa. Wybity RKM za cenę czołgu. Na szczęście cała nasza załoga przeżyła, tylko Triperenko utykał, mała strata. Czołg dadzą, wyszkolonego człowieka nie - bilans prosty. Czołgi w zasięgu wzroku spalone, trupy dookoła, ten bez ręki, temu odłamek odkrył flaki, tam tylko osmalona walonka z kawałkiem nogi. 

Jezu... Trzecia fala wybita w większości. Niedobitki jeszcze jakiś czas podbiegały w naszym kierunku, a minęło dopiero, no właśnie ile? Zerknąłem na rękę, ale zegarek był potłuczony i zaklejony błotem. Nie byłem w stanie nawet dostrzec na której godzinie się zatrzymał. Doczołgaliśmy się do Kucharszczaka, z którym dokonaliśmy szybkiej ocena naszej pozycji. Jasnym było, że Niemcy za chwilę wrócą i przed tym powrotem musimy znaleźć sobie dobre stanowisko bo nas wytłuką moździerzami. Nas czołgistów zabiją jak piechotę - taką ironiczną sytuację los nam zgotował. Mieliśmy kilkanaście granatów, cztery PPSz-e, koniecznie musieliśmy jeszcze coś znaleźć. Dzięki Bogu, Kossaczuk dał znać, że żyje. Buło nas trochę, ale oni zaraz tu będą...

Autor: Ajs1981

poniedziałek, 15 października 2012

WoT z historią w tle, cz.2

Część pierwsza - wprowadzenie, była opublikowana na blogu yrrpancerny.blogspot.com, w poście zatytułowanym "Jak to Ajsa w kamasze brali".

Zimny, mokry październik minął bezpowrotnie. Dzień w dzień ćwiczenia ze strzelania, taktyki i zajęć agitacyjnych. Tych ostatnich mogłoby być mniej. Za uchybienia w regulaminie - od razu degradacja i kompania karna, trzeba mieć się na baczności. Maskowanie to podstawa i ten cholerny zakaz palenia ognisk w nocy. Zimno jak cholera, członki drętwieją od zimna i bezruchu. Dookoła błoto. Morze błota. Wszystko w błocie ale buty muszą być na błysk. Ja się pytam po co? Leżałem w błocie całe dnie a czasami i noce. Po tygodniu błoto było wszędzie, nie tylko pod wyczyszczonym mundurem, ale w plecaku, w lśniących butach, w menażkach, w kieszeniach, pod paznokciami, między zębami i w uszach. Na szczęści po dwóch dniach przestało śmierdzieć, głównie dlatego, że nos też był zapchany błotem.

Nadal nie widziałem frontu, tylko czasami ciężarówki medyczne mijały nasz obóz i gdzieś za horyzontem słychać było głuche pomruki artylerii. W nocy, gdy nie mogłem zasnąć, wsłuchiwałem się w nie uważnie i czasem wydawało mi się, że byłem w stanie odróżnić odgłosy wydawane przez różne działa. Może to tylko złudzenie i zniekształcenia głosu spowodowane odległością, a może faktycznie byłem w stanie je rozróżniać. 

W drugim tygodniu dostaliśmy czołg. Cała załoga, pięciu chłopa, spała w czołgu, bo przynajmniej nie wiało i nie lało na głowę. Przez to pewnie jeszcze bardziej śmierdziało od nas, ale na nasze szczęści błoto z nosa nie ustępowało. Najgorzej mieli ci na warcie, ech...

Dwa dni po przybyciu do jednostki poznałem pozostałych dwóch z załogi. Adamowicz z Kercza, radiotelegrafista i Zielny z Moskwy zwany lisem. Ksywka nie przez przypadek: zawsze się zakradał do kuchni i kombinował lepsze żarcie, a to cebulę, a to słoninę, no i wódkę. Sprytny typ. Było nas pięciu i już po paru dniach, była z nas zgrana paczka. Husarzenko, najlepszy w plutonie dał mi kiedyś radę, że Agriusadze lubi widzieć, jak dowódca czołgu wydaje rozkazy, więc darłem mordę na załogę, czy miałem powód czy nie. Chłopakom to nie bardzo przeszkadzało, może nawet tak było lepiej - przez to błoto w uszach. Po co mam podpaść? Może i Gruzin jest oschły, ale na ćwiczeniach z taktyki powiedział do nas, że jesteśmy łajzy, ale coś z nas będzie. Dobra i taka pochwała. Chyba pochwała.

20 listopada o ósmej wieczorem zrobił się zamęt. Śnieg padał od kilku godzin i aura była dość spokojna. Czuć było zdenerwowanie i zamęt przed sztabem dywizji. Nagle padły rozkazy:
- Do wozu! jedziemy na front!
Mieliśmy do pokonania 140 kilometrów do miejscowości Szakowskyj. Szybki ogląd mapy, cała załoga już w czołgu. Triperenko świecił latarką:
- Cel chyba Rżew?!

Jechaliśmy całą noc. Przed świtem postój i maskowanie. Następnego dnia byliśmy na miejscu. Od czasu do czasu słychać było niedalekie wybuchy. Faszyści tylko odpowiadali na nasz ogień. Podobno miało to na celu wykrycie pozycji nieprzyjacielskiej artylerii.Teraz już wiem, jak to się odbywa, wtedy myślałem, że nasłuchują, jak ja w czasie bezsennej nocy i po odgłosach próbują zlokalizować. 

W nocy z 21 na 22 listopada nad naszymi głowami przetoczył się warkot samolotu po czym nastała cisza. W tym czasie szedłem do wozu, minąłem Unholiczenkę, stał zamyślony i palił machorkę. Mruczył do siebie:
- Po2. - Nawet nie zwrócił na mnie uwagi, gdy mu salutowałem. O północy zbiórka plutonu, wszyscy dowódcy mieli się zameldować w sztabie dywizji. Jechaliśmy ciężarówką dwa kilometry, po czym generał Yeremienko przemówił podniosłym, choć nieco ochrypłym głosem:

- Towarzysze! Nastała chwila, gdy możemy ukrócić łeb faszystowskiej hordzie. Towarzysz Stali i Stawka zdecydowali, że nasza dzielna 41 Armia ma odbić Rżew i okrążyć XXXXI korpus pancerny, stanowiący część faszystowskiej 9 Armii.

Przeczucie nas nie zawiodło. Rżew. Yeremienko ciągnął dalej:

- Będziecie się bić o honor żołnierza Armii Czerwonej. Pamiętajcie! Musicie zdobyć miasto za wszelką cenę, innej opcji nie ma! O szóstej nad ranem zaczniemy godzinny ostrzał artyleryjski, później ruszy piechota i czołgi. O lotnictwo się nie martwcie.

Rozglądałem się po sali, wszyscy mieli twarze napięte od emocji, a ci których podobnie jak ja, byli pierwszy raz na takiej odprawie, rozglądali się z zaciekawieniem po zgromadzonych. Z jednej strony czułem radość, a z drugiej strach. Pierwszy bój i wielka niewiadoma. Generał mówił dalej na temat tego, jak ważna to operacja. Za jego plecami, w półcieniu stał Major Pepeszczenko z NKWD. Przez cały czas nic nie mówił, tylko palił i coś zapisywał ołówkiem w notesie. Po odprawie, Unholiczenko wezwał do siebie Agriusadze coś mu gestykulował i mówił półszeptem, nie rozumiałem tej sceny. Widać, że był strasznie zdenerwowany, ale dlaczego? Przecież cały miesiąc ćwiczyliśmy, dzień w dzień. Czyżby nie wierzył w sukces? Yeremienko wyraźnie mówił, rusza cały front!

Wróciliśmy do jednostki. Jechaliśmy ZiS’em, ze mną sami dowódcy czołgów: Husarzenko, Małpicki ze Starej Russy, Kossaczuk z Kalinina, choć sam mówił, że z Tweru i Kucharszczak z Majkopa. Trząsło nami od jazdy i ze zdenerwowania. Husarzenko pytał na głos:
- A gdzie mapa z polami minowymi?
Małpicki wątpił w sens ostrzału pola przez godzinę. Ja, zupełnie zielony milczałem przez całą drogę przysłuchując się prowadzonym rozmowom. Dobrze, że przestał padać śnieg, przynajmniej więcej widać.

Byłem już prawie w czołgu gdy wybija 4:30. Ledwo wszedłem a załoga obsypała mnie pytaniami.
- I co? I gdzie? - Odpowiedziałem podniesionym głosem, chcąc ukryć zdenerwowanie, że Rżew, że cały front, ostrzał i lotnictwo, że musimy zdobyć od zachodu Biełyj, a później Wołga. Przez chwilę sam uwierzyłem w to co mówię, ale przecież nie kłamałem, tak mówił sam Yeremienko!

Silniki rozgrzane, załoga na stanowisku. Loboszczuk i Zielny palą. Wiedzą, że nie lubię jak się pali, ale to może być ich ostatni papieros, machorka zawinięta w gazetę, straszne świństwo, ale jak to im pomaga... Nic nie mówię. W skupieniu patrzę na zegarek, 5:59, za chwilę się zacznie to, na co tak długo czekałem...