wtorek, 28 maja 2013

Nowa wierchuszka, cz. 21

Wczoraj był dzień spokoju. Docierały do nas plotki, że prawie cały sztab gdzieś wyjechał, a w jego miejsce pojawiają się nowi generałowie i polityczni. Koło godziny dziewiątej dotarły do nas nowe odgłosy. Nowe o tyle, że ostatni raz mieliśmy z nimi styczność przed ruszeniem na front. Starsi doświadczeniem, czyli wszyscy którzy przeżyli dłużej niż dwa miesiące, zignorowali nowy hałas i wrócili do swoich zajęć, czyli spania i picia – tam gdzie mieli jakiś alkohol.

 Później dowiedziałem się, że ten nowy harmider do pomysł nowego generała. Tuż za linią naszych czołgów,  pod okiem generała, nowoprzybyły oficer polityczny musztrował nowoprzybyłych. Na komendę ustawiali się w szyku bojowym i z okrzykiem „за родину” biegli przed siebie przez około dwieście metrów zamarzniętego pola. Ich musztra trwała przez cały dzień, z półgodzinnymi przerwami co jakiś czas. Im generał i polityczny byli bardziej pijani tym częściej było słychać wystrzały ich pistoletów, gdy zmęczeni żołnierze biegli nierówno lub nie krzyczeli dość głośno. 

Rano, jeszcze przed godziną trzecią, pomiędzy czołgami biegał wysłannik sztabu i zwoływał na naradę wszystkich dowódców. Gdy zjawiłem się na miejscu zbiórki, czerwony jak burak generał machał trzymanym w dłoni pistoletem i wygrażał się, że osobiście zastrzeli tego, kto przyjdzie ostatni. Oficer polityczny, kompletnie pijany, głośno chrapał na przygotowanych dla niego i generała siedzeniach. Jego mundur był rozchełstany i jeśli dobrze mogłem dojrzeć w półmroku z dystansu, miał obrzygany cały płaszcz, który teraz miał rozpięty i zwisał jak wór na zapasionym wieprzu. 

Agriusadze zameldował regulaminowo przybycie wszystkich, pomimo że z tyłu wciąż ukradkiem przychodzili kolejni uczestnicy spotkania. 

- Kto był ostatni? – Wycharczał generał, opadając na siedzenie. 
- Melduję, że wszyscy przybyli na raz! Zgodnie z pana rozkazem, generale! – Wywrzeszczał, tuż przed pijanym, przytomnie Agrusadze. 
- Za to ciebie kanalio zabiję! – Wrzasnął. Zanim dążył podnieść pistolet do góry, rozległo się głośne beknięcie. Generał zaskoczony uwolnionymi gazami, zapomniał o przed chwilą wypowiedzianej groźbie. Ręką przywołał do siebie, stojącego w pobliżu dowódcę plutonu oddziału politycznych. Ten, widać że przyzwyczajony do takiej współpracy z generałem, wystąpił w wypolerowanym, pełnym mundurze i przemówił donośnym głosem:
- Zgodnie z rozkazem obywatela generała, za pół godziny rusza natarcie. Dzisiaj mają być zdobyte pozycje niemieckiej artylerii.  W pierwszej linii ruszają ochotnicy wyznaczeni przez politbiuro, później drużyny strzeleckie wraz z czołgami. Każdy kto się cofnie lub będzie spowalniał natarcie - zostanie rozstrzelany na miejscu. Każdy kto będzie krzyczał nieregulaminowo  - zostanie rozstrzelany na miejscu. Natarcie będzie trwało tak długo, aż nie zostaną zajęte pozycje wrogiej artylerii. – Przerwał i wyglądało na to, że nie zamierza dalej kontynuować. Wtem gdzieś z lewej strony padło pytanie:
- Obywatelu majorze, gdzie są pozycje wrogiej artylerii?
- Wystąp! – Wrzasnął major. 

Zdziwiony, nie znany mi z nazwiska kapitan wystąpił przed zgromadzonych. Stanął w postawie zasadniczej przed majorem, czekając co się stanie. 
- Za sianie defetyzmu i wrogiej propagandy, zostajecie skazani na rozstrzelanie. – Zanim dotarło nas znaczenie właśnie wypowiedzianych słów, major wyciągnął z kabury pistolet i na naszych oczach oddał strzał prosto w klatkę piersiową kapitana. Później oddał jeszcze jeden strzał w głowę, do leżącego. W tym czasie generał zsunął się na kolana śpiącego obok oficera i obaj chrapali zupełnie nie reagując na to co, się właśnie wydarzyło. 

Widok dwóch spasionych dowódców, jednego całego w wymiocinach a drugiego z głową na kolanach tego drugiego byłyby nawet zabawny, gdyby nie leżący tuż przed nami trup kapitana, który jako pierwszy zadał pytanie, które cisnęło się na usta wszystkim. Padła jeszcze komenda  o czasie pozostałym do natarcia i odmaszerowania. 

Gdy już odchodziliśmy zauważyłem, że śpiących przenoszą do samochodu, który odwiedzie ich na bezpieczne tyły, pluton politycznych odmaszerował do ciężarówek, a trup leżał tam gdzie upadł i nikt się nim nie interesował. 

Po powrocie do czołgu nie odezwałem się ani słowem o tym, czego byłem świadkiem. Przekazałem innym dowódcom, że za niespełna kwadrans ruszamy tuż za piechotą. Na pytania w których kierunku ruszamy, powiedziałem tylko, że za piechotą i mamy wypatrywać stanowisk artyleryjskich przeciwnika. 

Ruszając o tej porze, bez uprzedniego ostrzału artyleryjskiego mieliśmy szansę zaskoczyć Fryców i wpaść pomiędzy nich zanim na dobre do nich dotrze co się dzieje. Niestety nawet ta nadzieja zaraz umarła. Dosłownie. O wyznaczonej godzinie z okopów wyskoczyli „wyznaczeni ochotnicy” z ćwiczonym wczoraj okrzykiem na ustach. Nie zdążyli przebiec dwudziestu metrów, robiąc przy tym ogromny hałas gdy z pozycji niemieckich zaszczekały karabiny maszynowe. Gdy przerażeni przestali krzyczeć, a niektórzy nawet padli szukając jakiejś osłony lub leja na tym kawałku ziemi neutralnej, odezwał się karabin maszynowy z naszych okopów, dosięgając wszystkich maruderów i leżących na ziemi. Przerażeni, nie mieli pojęcia co się dzieje. Już udział w pierwej bitwie i dostanie się pod ostrzał przeciwnika, byli dość zdezorientowani i przerażeni, więc większość z nich nawet nie uświadomiła sobie, że są ostrzeliwani również  z tyłu. Zresztą nikomu nie zależało na tym, żeby cokolwiek zrozumieli. 

Ochotnicy polityczni, to skazańcy, którym obiecano ułaskawienie w zamian za dotarcie do wyznaczonego celu. Ułaskawienie oznaczało oczywiście natychmiastowe wcielenie do armii, czyli odroczenie wyroku, prawdopodobnie do następnego natarcia, bo tacy już zawsze będą pozostawali w pierwszej linii. 

Gdy pod gradem kul z obu stron okopów padali ostatni nasi na pasie neutralnym, zrozumiałem że to była lekcja poglądowa dla tych, którzy mają nacierać w następnej kolejności. Kolejne fale będą nacierały w regulaminowym okrzykiem na ustach i nikt nie będzie miał wątpliwości, że w końcu zdobędziemy artylerię przeciwnika. Nawet jeśli stoi pod pryczą samego Belzebuba. 

środa, 22 maja 2013

Powrót, cz. 20

Jekaterina pełznąc powoli wycofywała się spod jej kilkugodzinnego schronienia, jakim był spalony wrak T-60. Misja została zakończona sukcesem, choć pewnie tylko chwilowym. Za kilka dni przyjdzie nowy fryc i będzie szukać celów po naszej stronie frontu. Ech.. Szkoda, że chłopcy od Delickiego nie trafili w cerkiew. Nie dość, że nikt się tam nie modli bo nie ma komu i jak, a jeszcze nadpalony budynek nam szkodzi. Pomyślała Jekaterina. No nic, trzeba wracać. Nagant w prawej dłoni, głowa nisko. Zimno zmroziło Jekaterinę do cna. Ledwo czuła swoje kończyny.

Przeraźliwe zimno powodowało senność. Pod nosem miała kryształki lodu zbite w sporą bryłkę. Nawet tego nie zauważyła. Każdy ruch w kierunku własnych pozycji okupiony był bólem. Zdrętwiałe członki nie dawały o sobie zapomnieć. Następnym razem nie będę nic piła przez cały dzień przed akcją. Mówiła w duchu do siebie Jekaterina. Jeszcze kilometr, minąć zagajnik. Przeczekać i wrócić. Balia, o tak, balia, jak ja bym teraz chciała tam iść. Myśl o odpoczynku spowodował przypływ sił.

Jekaterina była już w zagajniku. Przebrnęła polanę od wraku do zagajnika. Zajęło jej to ponad godzinę. Czterysta metrów pełzania po zamarzniętej ziemi, pomiędzy sterczącymi badylami, które skute mrozem groziły skaleczeniem nieosłoniętych części ciała i utrudniały przemieszczanie się, zaczepiając części ubrania i pasek karabinu. Bała się, że zostawia za sobą szeroki ślad, który lada chwila ktoś ją dostrzeże, a zamarznięte badyle powodują hałas, który postawił na nogi całą okolicę. Strasznie mroźna noc. Pewnie z minus piętnaście. 

Znowu to samo. Nowy patrol. Mimo zmęczenia jej słuch nie był przytłumiony. Krok, krok, szur szur. Podkute buty. Jekaterina przywarła do ziemi. Leżała w śniegu, mała pryzma zasłaniała ją przed wzrokiem obcych. Trzeba by było na nią wdepnąć by ją wyczuć. Cały czas paraliżowała ją myśl, że jeszcze krok i dostrzegą jej ślady na śniegu, a może już po nich idą. Może przyciągnął ich hałas, którego narobiła gdy nieostrożnie oparte ramię zapadło się z zamarzniętą, ale kruchą pryzmę trawy i śniegu. 

Leżała w bezruchu i przysłuchiwała się rozmowie dwóch Fryców. Znała język niemiecki dość dobrze, bo jej matka była nauczycielką i dużo energii poświęciła na to, żeby dzieci znały co najmniej dwa języki obce. W domu pochowane po skrytkach były dzieła Goethego, Schillera, Manna. Wiedza matki i jej chęć by córka poznała inny, lepszy świat spowodowały, że dzień w dzień przez godzinę Jekaterina poznawała język niemiecki, teraz język wroga, a później przez kolejną godzinę, stara mieszkająca z nimi ciotka uczyła ją francuskiego.

Dwóch żołnierzy Wehrmachtu stało plecami do frontu. Zamiast przepisowych płaszczy jeden z nich miał na plecach damskie futro, a drugi przykrótkie palto. Karabiny mieli zawieszone na plecach. Z wewnętrznej kieszeni wyciągnęli swoje białe paczki z niebieskim paskiem i napisem Juno. Obaj przyjęli tę samą pozę: lekko zgięci, broda przy piersiach, w lewej dłoni paczka zapałek, w prawej zapałka. Po odpaleniu papierosów, trzymali je blisko gardeł, a lewą ręką przysłaniali żar. Dobrze wiedzieli, że ryzykują. Ale ich pobyt na froncie był jednym wielkim ryzykiem.

- Masz wieści z domu?
- Tak. Dalej mieszkają u teściowej. To już ponad pół roku. Podobno są w kolejce po nowe mieszkanie.
- Mówiłem Ci: po co mieszkać w Essen? Krupp przyciąga pracą ale bomby też.
- Daj spokój, trzecie w drodze, cholerny urlop
- Nie narzekaj. Iwan gorszy.

Nastała chwila milczenia. Najwyraźniej rozmowa nie bardzo się kleiła. Jekaterina nasłuchiwała z uwagą, w sztabie zawsze chętnie wysłuchiwali relacji z takich podsłuchanych rozmów, bo czasem na ich podstawie można było wywnioskować czy przybyły posiłki, jakie jest morale wśród wojsk wroga i czy przypadkiem coś się nie szykuje. 

- A Ty, masz jakieś wieści z domu?
- Dwie krowy się ocieliły.
- No, to gratulacje!
- I moja też ma brzuch...
- To czemu taki smutny?
- Czemu? Czemu, a ja wiem czy moje? Jest u nas parobek z Francji.
- Ma to swoje plusy, dostanie Mutterkreuz in Bronze.
- Przestań!
- Dobra. Kończ palić, wracamy. Powiemy, że nikogo nie widzieliśmy.
- Masz rację, wracamy.

Jekaterinie zrobiło się jakoś dziwnie. Fryce nie Fryce, a problemy ludzkie pomyślała. Jak się kiedyś wojna skończy to też będę miała swoje. Trzeba wracać. Jej ruchy były bardzo powolne. Cały dzień na mrozie. Jeszcze czterysta metrów. Nagle przywarła do ziemi. Na niebie pojawiła się biało niebieska flara. Powoli, majestatycznie opadała w dół. Jekaterina przeklinała tego, który ją wystrzelił. No szybciej, szybciej, gaśnij cholerna flaro. Przeklinała w myślach, mając świadomość tego, że flara zgaśnie gdy się wypali, niezależnie od tego jak bardzo będzie pragnęła, by stało się to szybciej. 

Kiedy znowu zrobiło się ciemno i oczy przywykły ponownie do mroku, ruszyła. Pamiętała drogę. Zobaczyć po lewej dwa, a po prawej jeden kikut złamanej sosny i przed siebie. Droga była wolna, bez min. Gdy zobaczyła znajome, połamane drzewa, poczuła przypływ sił. Jeszcze dwieście metrów. Było już tak blisko do jedzenia i ciepła w nagrzanym czołgu Ozzfanowa. Ze względu na obserwatorów i samoloty panował zakaz rozpalania ognisk i jedyne miejsca gdzie było trochę cieplej to tylko wnętrza pojazdów. Trzeba tylko przyzwyczaić się smrodu. 

Żołnierze w okopach mieli rozkaz nie strzelać. Umówionym znakiem był karabin w lewej dłoni. Jekaterina przełożyła swojego Naganta do lewej dłoni. Lekko pochylona szła wyznaczoną ścieżką. Już widziała linię okopów. Jeszcze pół godziny i schowam się w czołgu - pomyślała. Trud się opłacił. Nagle poczuła pod prawą stopą małą, drewnianą skrzyneczkę. Małą, bo o wymiarach zaledwie dwadzieścia na dziesięć centymetrów. Być może by jej nawet nie zauważyła, zatopiona we własnych myślach, gdyby nie wytężona uwaga i wyostrzone zmysły po niedawnej przeprawie, tuż pod pozycjami wroga. 

Skrzynka była zakopana tuż pod śniegiem i charakterystycznie skrzypnęła, gdy na nią nastąpiła. Nie, to niemożliwe? Skąd PMD-6 tutaj? Nie. Zamarła w bezruchu. Może to tylko zamarznięty jakiś drewniany śmieć, albo badyle, które tak jej dokuczały zaledwie parędziesiąt minut temu. Zdała sobie sprawę, że próbuje sama siebie oszukać. Pod butem wyczuwała kształt, który tylko przy bardzo szczęśliwym trafie mógł być podobny do tego, czego tak się obawiała. 

Co robić? Myślała gorączkowo, choć z coraz większą rezygnacją. To tylko i aż dwieście gram trotylu. To już sobie nie potańczę. Pomyślała. Nawet nie czuła już strachu. Nie miała na to sił. Czuła się zmarznięta, głodna, zrezygnowana. Wszystko dookoła przestawało mieć znaczenie. Resztką sił otrząsnęła się z tego stanu. Była młodą, sprawną kobietą. Była szkolona na podobne sytuacje. Skupiła się na sobie i zaczęła sobie wmawiać, że ma jeszcze ukryty zapas energii, przecież ma jeszcze dość sił, żeby stać, a nawet iść przed siebie. Skupiła się i poukładała sobie w myślach, co teraz musi zrobić, jakie ruchy kolejno wykonywać. 

Przeniosła ciężar ciała na nogę na skrzynce, żeby wykonać skok przed siebie. Ugięła kolano, uważając, żeby nie zmniejszyć nacisku stopy na podłoże i gwałtownie wyprostowała kolano, wyrzucając ręce do przodu. Mina z hukiem rozerwała jej stopę, w chwili gdy już odrywała się od podłoża. Nawet tego nie poczuła. Żabi skok spowodował, że upadła ziemie nie opodal. W szoku chciała wstać, ale nie miała stopy. Próbowała unieść zdrową nogę, gdy druga mina rozerwała jej lewe udo. Wielka czerwona plama krwi wymieszała się z resztka śniegu i piasku. Jekaterina nie czuła bólu. Pełzła dalej w kierunku własnych okopów. Żołnierze wyglądający z okopów, widzieli białą postać poruszającą się w ich kierunku.

– Rany boskie, to nasza snajperka.
– Kurwa mać, to Jekaterina! -  Odezwał się kolejny.

Jekaterinie zrobiło się chłodno, jej zęby szczekały o siebie, nawet nie poczuła jak przegryzła swoją wargę do krwi. Nie czuła bólu tylko wszech ogarniają senność. Głowa opadła jej w śnieg i zasnęła na zawsze, z Nagantem w dłoni. Żołnierze, którzy trzymali wartę w okopie nie rozumieli dlaczego przyszło od strony dzisiaj zaminowanego pola. Przecież wszyscy w obozie wiedzieli o dzisiejszej akcji zaminowania podejścia z tego kierunku. 

- Towarzyszu generale! Towarzyszu generale! - Pijanego Yeremienkę dobiegły wszaski jego adiutanta, który próbował mu coś powiedzieć. 
- Ta nasza snajperka...
- Co nasza? - Zawarczał ochryple generał, wściekły że ktoś mu znów przeszkodził w odpłynięciu, w oparach alkoholu. 
- Ona przeżyła i wróciła.
- A psia jej mać! Nie ona kurwa jedna. Wynocha! - Wrzasnął wściekły. 
- Ale zginęła na minach...
- O jaka szkoda... - Przerwał ironicznym tonem.