wtorek, 28 maja 2013

Nowa wierchuszka, cz. 21

Wczoraj był dzień spokoju. Docierały do nas plotki, że prawie cały sztab gdzieś wyjechał, a w jego miejsce pojawiają się nowi generałowie i polityczni. Koło godziny dziewiątej dotarły do nas nowe odgłosy. Nowe o tyle, że ostatni raz mieliśmy z nimi styczność przed ruszeniem na front. Starsi doświadczeniem, czyli wszyscy którzy przeżyli dłużej niż dwa miesiące, zignorowali nowy hałas i wrócili do swoich zajęć, czyli spania i picia – tam gdzie mieli jakiś alkohol.

 Później dowiedziałem się, że ten nowy harmider do pomysł nowego generała. Tuż za linią naszych czołgów,  pod okiem generała, nowoprzybyły oficer polityczny musztrował nowoprzybyłych. Na komendę ustawiali się w szyku bojowym i z okrzykiem „за родину” biegli przed siebie przez około dwieście metrów zamarzniętego pola. Ich musztra trwała przez cały dzień, z półgodzinnymi przerwami co jakiś czas. Im generał i polityczny byli bardziej pijani tym częściej było słychać wystrzały ich pistoletów, gdy zmęczeni żołnierze biegli nierówno lub nie krzyczeli dość głośno. 

Rano, jeszcze przed godziną trzecią, pomiędzy czołgami biegał wysłannik sztabu i zwoływał na naradę wszystkich dowódców. Gdy zjawiłem się na miejscu zbiórki, czerwony jak burak generał machał trzymanym w dłoni pistoletem i wygrażał się, że osobiście zastrzeli tego, kto przyjdzie ostatni. Oficer polityczny, kompletnie pijany, głośno chrapał na przygotowanych dla niego i generała siedzeniach. Jego mundur był rozchełstany i jeśli dobrze mogłem dojrzeć w półmroku z dystansu, miał obrzygany cały płaszcz, który teraz miał rozpięty i zwisał jak wór na zapasionym wieprzu. 

Agriusadze zameldował regulaminowo przybycie wszystkich, pomimo że z tyłu wciąż ukradkiem przychodzili kolejni uczestnicy spotkania. 

- Kto był ostatni? – Wycharczał generał, opadając na siedzenie. 
- Melduję, że wszyscy przybyli na raz! Zgodnie z pana rozkazem, generale! – Wywrzeszczał, tuż przed pijanym, przytomnie Agrusadze. 
- Za to ciebie kanalio zabiję! – Wrzasnął. Zanim dążył podnieść pistolet do góry, rozległo się głośne beknięcie. Generał zaskoczony uwolnionymi gazami, zapomniał o przed chwilą wypowiedzianej groźbie. Ręką przywołał do siebie, stojącego w pobliżu dowódcę plutonu oddziału politycznych. Ten, widać że przyzwyczajony do takiej współpracy z generałem, wystąpił w wypolerowanym, pełnym mundurze i przemówił donośnym głosem:
- Zgodnie z rozkazem obywatela generała, za pół godziny rusza natarcie. Dzisiaj mają być zdobyte pozycje niemieckiej artylerii.  W pierwszej linii ruszają ochotnicy wyznaczeni przez politbiuro, później drużyny strzeleckie wraz z czołgami. Każdy kto się cofnie lub będzie spowalniał natarcie - zostanie rozstrzelany na miejscu. Każdy kto będzie krzyczał nieregulaminowo  - zostanie rozstrzelany na miejscu. Natarcie będzie trwało tak długo, aż nie zostaną zajęte pozycje wrogiej artylerii. – Przerwał i wyglądało na to, że nie zamierza dalej kontynuować. Wtem gdzieś z lewej strony padło pytanie:
- Obywatelu majorze, gdzie są pozycje wrogiej artylerii?
- Wystąp! – Wrzasnął major. 

Zdziwiony, nie znany mi z nazwiska kapitan wystąpił przed zgromadzonych. Stanął w postawie zasadniczej przed majorem, czekając co się stanie. 
- Za sianie defetyzmu i wrogiej propagandy, zostajecie skazani na rozstrzelanie. – Zanim dotarło nas znaczenie właśnie wypowiedzianych słów, major wyciągnął z kabury pistolet i na naszych oczach oddał strzał prosto w klatkę piersiową kapitana. Później oddał jeszcze jeden strzał w głowę, do leżącego. W tym czasie generał zsunął się na kolana śpiącego obok oficera i obaj chrapali zupełnie nie reagując na to co, się właśnie wydarzyło. 

Widok dwóch spasionych dowódców, jednego całego w wymiocinach a drugiego z głową na kolanach tego drugiego byłyby nawet zabawny, gdyby nie leżący tuż przed nami trup kapitana, który jako pierwszy zadał pytanie, które cisnęło się na usta wszystkim. Padła jeszcze komenda  o czasie pozostałym do natarcia i odmaszerowania. 

Gdy już odchodziliśmy zauważyłem, że śpiących przenoszą do samochodu, który odwiedzie ich na bezpieczne tyły, pluton politycznych odmaszerował do ciężarówek, a trup leżał tam gdzie upadł i nikt się nim nie interesował. 

Po powrocie do czołgu nie odezwałem się ani słowem o tym, czego byłem świadkiem. Przekazałem innym dowódcom, że za niespełna kwadrans ruszamy tuż za piechotą. Na pytania w których kierunku ruszamy, powiedziałem tylko, że za piechotą i mamy wypatrywać stanowisk artyleryjskich przeciwnika. 

Ruszając o tej porze, bez uprzedniego ostrzału artyleryjskiego mieliśmy szansę zaskoczyć Fryców i wpaść pomiędzy nich zanim na dobre do nich dotrze co się dzieje. Niestety nawet ta nadzieja zaraz umarła. Dosłownie. O wyznaczonej godzinie z okopów wyskoczyli „wyznaczeni ochotnicy” z ćwiczonym wczoraj okrzykiem na ustach. Nie zdążyli przebiec dwudziestu metrów, robiąc przy tym ogromny hałas gdy z pozycji niemieckich zaszczekały karabiny maszynowe. Gdy przerażeni przestali krzyczeć, a niektórzy nawet padli szukając jakiejś osłony lub leja na tym kawałku ziemi neutralnej, odezwał się karabin maszynowy z naszych okopów, dosięgając wszystkich maruderów i leżących na ziemi. Przerażeni, nie mieli pojęcia co się dzieje. Już udział w pierwej bitwie i dostanie się pod ostrzał przeciwnika, byli dość zdezorientowani i przerażeni, więc większość z nich nawet nie uświadomiła sobie, że są ostrzeliwani również  z tyłu. Zresztą nikomu nie zależało na tym, żeby cokolwiek zrozumieli. 

Ochotnicy polityczni, to skazańcy, którym obiecano ułaskawienie w zamian za dotarcie do wyznaczonego celu. Ułaskawienie oznaczało oczywiście natychmiastowe wcielenie do armii, czyli odroczenie wyroku, prawdopodobnie do następnego natarcia, bo tacy już zawsze będą pozostawali w pierwszej linii. 

Gdy pod gradem kul z obu stron okopów padali ostatni nasi na pasie neutralnym, zrozumiałem że to była lekcja poglądowa dla tych, którzy mają nacierać w następnej kolejności. Kolejne fale będą nacierały w regulaminowym okrzykiem na ustach i nikt nie będzie miał wątpliwości, że w końcu zdobędziemy artylerię przeciwnika. Nawet jeśli stoi pod pryczą samego Belzebuba. 

środa, 22 maja 2013

Powrót, cz. 20

Jekaterina pełznąc powoli wycofywała się spod jej kilkugodzinnego schronienia, jakim był spalony wrak T-60. Misja została zakończona sukcesem, choć pewnie tylko chwilowym. Za kilka dni przyjdzie nowy fryc i będzie szukać celów po naszej stronie frontu. Ech.. Szkoda, że chłopcy od Delickiego nie trafili w cerkiew. Nie dość, że nikt się tam nie modli bo nie ma komu i jak, a jeszcze nadpalony budynek nam szkodzi. Pomyślała Jekaterina. No nic, trzeba wracać. Nagant w prawej dłoni, głowa nisko. Zimno zmroziło Jekaterinę do cna. Ledwo czuła swoje kończyny.

Przeraźliwe zimno powodowało senność. Pod nosem miała kryształki lodu zbite w sporą bryłkę. Nawet tego nie zauważyła. Każdy ruch w kierunku własnych pozycji okupiony był bólem. Zdrętwiałe członki nie dawały o sobie zapomnieć. Następnym razem nie będę nic piła przez cały dzień przed akcją. Mówiła w duchu do siebie Jekaterina. Jeszcze kilometr, minąć zagajnik. Przeczekać i wrócić. Balia, o tak, balia, jak ja bym teraz chciała tam iść. Myśl o odpoczynku spowodował przypływ sił.

Jekaterina była już w zagajniku. Przebrnęła polanę od wraku do zagajnika. Zajęło jej to ponad godzinę. Czterysta metrów pełzania po zamarzniętej ziemi, pomiędzy sterczącymi badylami, które skute mrozem groziły skaleczeniem nieosłoniętych części ciała i utrudniały przemieszczanie się, zaczepiając części ubrania i pasek karabinu. Bała się, że zostawia za sobą szeroki ślad, który lada chwila ktoś ją dostrzeże, a zamarznięte badyle powodują hałas, który postawił na nogi całą okolicę. Strasznie mroźna noc. Pewnie z minus piętnaście. 

Znowu to samo. Nowy patrol. Mimo zmęczenia jej słuch nie był przytłumiony. Krok, krok, szur szur. Podkute buty. Jekaterina przywarła do ziemi. Leżała w śniegu, mała pryzma zasłaniała ją przed wzrokiem obcych. Trzeba by było na nią wdepnąć by ją wyczuć. Cały czas paraliżowała ją myśl, że jeszcze krok i dostrzegą jej ślady na śniegu, a może już po nich idą. Może przyciągnął ich hałas, którego narobiła gdy nieostrożnie oparte ramię zapadło się z zamarzniętą, ale kruchą pryzmę trawy i śniegu. 

Leżała w bezruchu i przysłuchiwała się rozmowie dwóch Fryców. Znała język niemiecki dość dobrze, bo jej matka była nauczycielką i dużo energii poświęciła na to, żeby dzieci znały co najmniej dwa języki obce. W domu pochowane po skrytkach były dzieła Goethego, Schillera, Manna. Wiedza matki i jej chęć by córka poznała inny, lepszy świat spowodowały, że dzień w dzień przez godzinę Jekaterina poznawała język niemiecki, teraz język wroga, a później przez kolejną godzinę, stara mieszkająca z nimi ciotka uczyła ją francuskiego.

Dwóch żołnierzy Wehrmachtu stało plecami do frontu. Zamiast przepisowych płaszczy jeden z nich miał na plecach damskie futro, a drugi przykrótkie palto. Karabiny mieli zawieszone na plecach. Z wewnętrznej kieszeni wyciągnęli swoje białe paczki z niebieskim paskiem i napisem Juno. Obaj przyjęli tę samą pozę: lekko zgięci, broda przy piersiach, w lewej dłoni paczka zapałek, w prawej zapałka. Po odpaleniu papierosów, trzymali je blisko gardeł, a lewą ręką przysłaniali żar. Dobrze wiedzieli, że ryzykują. Ale ich pobyt na froncie był jednym wielkim ryzykiem.

- Masz wieści z domu?
- Tak. Dalej mieszkają u teściowej. To już ponad pół roku. Podobno są w kolejce po nowe mieszkanie.
- Mówiłem Ci: po co mieszkać w Essen? Krupp przyciąga pracą ale bomby też.
- Daj spokój, trzecie w drodze, cholerny urlop
- Nie narzekaj. Iwan gorszy.

Nastała chwila milczenia. Najwyraźniej rozmowa nie bardzo się kleiła. Jekaterina nasłuchiwała z uwagą, w sztabie zawsze chętnie wysłuchiwali relacji z takich podsłuchanych rozmów, bo czasem na ich podstawie można było wywnioskować czy przybyły posiłki, jakie jest morale wśród wojsk wroga i czy przypadkiem coś się nie szykuje. 

- A Ty, masz jakieś wieści z domu?
- Dwie krowy się ocieliły.
- No, to gratulacje!
- I moja też ma brzuch...
- To czemu taki smutny?
- Czemu? Czemu, a ja wiem czy moje? Jest u nas parobek z Francji.
- Ma to swoje plusy, dostanie Mutterkreuz in Bronze.
- Przestań!
- Dobra. Kończ palić, wracamy. Powiemy, że nikogo nie widzieliśmy.
- Masz rację, wracamy.

Jekaterinie zrobiło się jakoś dziwnie. Fryce nie Fryce, a problemy ludzkie pomyślała. Jak się kiedyś wojna skończy to też będę miała swoje. Trzeba wracać. Jej ruchy były bardzo powolne. Cały dzień na mrozie. Jeszcze czterysta metrów. Nagle przywarła do ziemi. Na niebie pojawiła się biało niebieska flara. Powoli, majestatycznie opadała w dół. Jekaterina przeklinała tego, który ją wystrzelił. No szybciej, szybciej, gaśnij cholerna flaro. Przeklinała w myślach, mając świadomość tego, że flara zgaśnie gdy się wypali, niezależnie od tego jak bardzo będzie pragnęła, by stało się to szybciej. 

Kiedy znowu zrobiło się ciemno i oczy przywykły ponownie do mroku, ruszyła. Pamiętała drogę. Zobaczyć po lewej dwa, a po prawej jeden kikut złamanej sosny i przed siebie. Droga była wolna, bez min. Gdy zobaczyła znajome, połamane drzewa, poczuła przypływ sił. Jeszcze dwieście metrów. Było już tak blisko do jedzenia i ciepła w nagrzanym czołgu Ozzfanowa. Ze względu na obserwatorów i samoloty panował zakaz rozpalania ognisk i jedyne miejsca gdzie było trochę cieplej to tylko wnętrza pojazdów. Trzeba tylko przyzwyczaić się smrodu. 

Żołnierze w okopach mieli rozkaz nie strzelać. Umówionym znakiem był karabin w lewej dłoni. Jekaterina przełożyła swojego Naganta do lewej dłoni. Lekko pochylona szła wyznaczoną ścieżką. Już widziała linię okopów. Jeszcze pół godziny i schowam się w czołgu - pomyślała. Trud się opłacił. Nagle poczuła pod prawą stopą małą, drewnianą skrzyneczkę. Małą, bo o wymiarach zaledwie dwadzieścia na dziesięć centymetrów. Być może by jej nawet nie zauważyła, zatopiona we własnych myślach, gdyby nie wytężona uwaga i wyostrzone zmysły po niedawnej przeprawie, tuż pod pozycjami wroga. 

Skrzynka była zakopana tuż pod śniegiem i charakterystycznie skrzypnęła, gdy na nią nastąpiła. Nie, to niemożliwe? Skąd PMD-6 tutaj? Nie. Zamarła w bezruchu. Może to tylko zamarznięty jakiś drewniany śmieć, albo badyle, które tak jej dokuczały zaledwie parędziesiąt minut temu. Zdała sobie sprawę, że próbuje sama siebie oszukać. Pod butem wyczuwała kształt, który tylko przy bardzo szczęśliwym trafie mógł być podobny do tego, czego tak się obawiała. 

Co robić? Myślała gorączkowo, choć z coraz większą rezygnacją. To tylko i aż dwieście gram trotylu. To już sobie nie potańczę. Pomyślała. Nawet nie czuła już strachu. Nie miała na to sił. Czuła się zmarznięta, głodna, zrezygnowana. Wszystko dookoła przestawało mieć znaczenie. Resztką sił otrząsnęła się z tego stanu. Była młodą, sprawną kobietą. Była szkolona na podobne sytuacje. Skupiła się na sobie i zaczęła sobie wmawiać, że ma jeszcze ukryty zapas energii, przecież ma jeszcze dość sił, żeby stać, a nawet iść przed siebie. Skupiła się i poukładała sobie w myślach, co teraz musi zrobić, jakie ruchy kolejno wykonywać. 

Przeniosła ciężar ciała na nogę na skrzynce, żeby wykonać skok przed siebie. Ugięła kolano, uważając, żeby nie zmniejszyć nacisku stopy na podłoże i gwałtownie wyprostowała kolano, wyrzucając ręce do przodu. Mina z hukiem rozerwała jej stopę, w chwili gdy już odrywała się od podłoża. Nawet tego nie poczuła. Żabi skok spowodował, że upadła ziemie nie opodal. W szoku chciała wstać, ale nie miała stopy. Próbowała unieść zdrową nogę, gdy druga mina rozerwała jej lewe udo. Wielka czerwona plama krwi wymieszała się z resztka śniegu i piasku. Jekaterina nie czuła bólu. Pełzła dalej w kierunku własnych okopów. Żołnierze wyglądający z okopów, widzieli białą postać poruszającą się w ich kierunku.

– Rany boskie, to nasza snajperka.
– Kurwa mać, to Jekaterina! -  Odezwał się kolejny.

Jekaterinie zrobiło się chłodno, jej zęby szczekały o siebie, nawet nie poczuła jak przegryzła swoją wargę do krwi. Nie czuła bólu tylko wszech ogarniają senność. Głowa opadła jej w śnieg i zasnęła na zawsze, z Nagantem w dłoni. Żołnierze, którzy trzymali wartę w okopie nie rozumieli dlaczego przyszło od strony dzisiaj zaminowanego pola. Przecież wszyscy w obozie wiedzieli o dzisiejszej akcji zaminowania podejścia z tego kierunku. 

- Towarzyszu generale! Towarzyszu generale! - Pijanego Yeremienkę dobiegły wszaski jego adiutanta, który próbował mu coś powiedzieć. 
- Ta nasza snajperka...
- Co nasza? - Zawarczał ochryple generał, wściekły że ktoś mu znów przeszkodził w odpłynięciu, w oparach alkoholu. 
- Ona przeżyła i wróciła.
- A psia jej mać! Nie ona kurwa jedna. Wynocha! - Wrzasnął wściekły. 
- Ale zginęła na minach...
- O jaka szkoda... - Przerwał ironicznym tonem. 

środa, 24 kwietnia 2013

Cerkiew, cz. 19


Jekaterina obudziła się godzinę przed świtem. Od razu usiadła na pryczy i zaczęła zakładać buty. Podeszła do drewnianej bali w kącie i obmyła twarz zimną wodą. Momentalnie poczuła się rześko, jeszcze chwile i spłukała z siebie reszki snu. Obwiązała sobie piersi bandażem, żeby nie czuć bólu w trakcie wielogodzinnego leżenia na brzuchu, poprawiła mundur, sprawdziła kieszenie. Po raz kolejny sprawdziła swojego Naganta wz. 1891/30, wyczyściła celownik optyczny, który powiększał trzy i pół raza. W końcu gotowa wyszła z baraku. 


Unholiczenko, świadom tego co ją spotkało w Nowy Rok, patrzył na stojące przed nim chuchro z jeszcze większą troską niż zazwyczaj. Nie lubił posyłać ludzi na pewną śmierć, ale tym razem musiał. Według danych wywiadu w opuszczonej cerkwi, nieopodal Rżewa stacjonował niemiecki snajper, który oprócz tego, że terroryzował pobliską drogę, prawdopodobnie podawał koordynaty swojej artylerii. Jego likwidacja była priorytetem. Od nowego roku zginęło już dwudziestu trzech ludzi i utracono dwie ciężarówki. Delicki mimo usilnych prób celnego ostrzelania tego miejsca nie był w stanie trafić. Cerkiew stała na zboczu nie dużego wzniesienia i pociski przelatywały zza budynek. Najchętniej wysłałby do tego zadania kilka czołgów, ale tym razem nie sposób było się nie zgodzić z Yremienką: zanim dojechaliby na odległość celnego strzału, wystawiliby się na ostrzał artyleryjski. 

Dlatego Jekaterina została wytypowana do tego zadania. Ozfanow strasznie się martwił tym, że jego dziewczyna ma iść na tę akcję. Unholiczenko nie do końca wiedział, jak to z tym ich związkiem było, ale miał świadomość tego, że człowiek który kocha martwi się za każdym razem, gdy coś się ma wydarzyć, a tu nie chodziło o zranienie tylko o raczej pewną śmierć. Paląc próbował się uspokoić, ale to nic nie dawało. Czuł przeraźliwe zimno mimo, że było ledwie minus osiem.

Jekaterina ubrana w biały kombinezon, niczym cień przeszła koło naszych stanowisk, szła bezszelestnie jak duch. Nawet nie spojrzała na Ozfanowa, który cały czas na nią czekał. Jekaterina nie chciał się rozklejać i tym bardziej nie chciała by ich wzrok się spotkał mimo szarości wczesnego poranka. Szła dalej i dalej. Przeszła wyznaczoną trasą przez okopy i dalej przez pole, które w nocy saperzy oczyścili z min . Była zdana tylko na siebie.

Mimo, że była drobną dziewczyną czuła jak krople potu oblepiają jej wątłe plecy. Omijając zagajnik doszła do miejsca, w którym mogła trafić na niemiecki patrol. Zwolniła nieco kroku i starał się stąpać ostrożnie, wyczulona na wszystkie odgłosy. Przystawała za każdym razem, gdy jakieś zwierze poruszyły zamarzniętymi badylami. Do świtu zostało jeszcze piętnaście minut. Nagle usłyszała charakterystyczny dźwięk podkutych butów na śniegu. Patrol. Przywarła do ziemi. W ciszy jej słuch się wyostrzył. Stoją. Cisza. Słyszała bicie swojego serca, biło tak głośno, że zdawało jej się, że Niemcy ją usłyszą. W głowie kłębiły się rozgorączkowane myśli o tym, że padając narobiła takiego rwetesu, że cała okolica ją słyszała. Opanowała narastającą panikę i zaczęła miarowo, coraz spokojniej oddychać. 

Odliczyła w myślach dwie minuty i powoli podniosła głowę znad ziemi. Dwaj żołnierze stali jakieś pięćdziesiąt metrów od niej, przestępując z nogi na nogę i chuchając sobie w dłonie. W końcu odeszli. 

Widziała w oddali kopułę cerkwi a na jej szczycie złamany krzyż. Podczołgała się pod wrak spalonego T-60. Zamarznięte zwłoki czołgisty zwisały bezładnie z wieżyczki. Schowała się pod czołg. Powoli, prawie bezszelestnie ustawiła się w pozycji do strzału. Zmrożony śnieg już tak nie doskwierał jak poprzednim razem. 
Ludmiła miała rację co do bandaży, ale ona ma piersi znacznie większe... pomyślała Jekaterina. Wpatrzona w lunetę widziała tylko ciemne okienko tuż pod kopułą. Kiedyś miała złoty kolor, dziś była cała poczerniała od sadzy. 

Jeżeli rzeczywiście jest tam fryc to ma świetny widok na całe przedpole i pierwszą linię okopów. Leżała tak dobre kilka godzin. Czuła drętwienie w nogach, głód w żołądku i lepkość skóry. Do tego jeszcze leżała w kałuży własnego moczu. Na początku było to przyjemne, ta odrobina ciepła. Z czasem, coraz zimniejsza plama, coraz bardziej przeszkadzała, aż stała się boleśnie nieznośna. Skupiła się na obserwacji i słuchaniu. 

Nie mogła się ruszyć do wieczora. Nic. Cisza, czasami przerywana odgłosem transportera gąsienicowego lub motocykla. Cały czas patrzyła przez lunetę. Znowu cisza. Widziała jedno, że gdy już strzeli będzie musiała dalej leżeć pod wrakiem do czasu, aż zrobi się ciemno. Nagle coś zamigotało. Nie wiedziała czy to omam od zmęczenia, czy rzeczywiście ktoś pojawił się w celowniku. Odległość od wieży wynosiła dobre półtora kilometra. Wiatru prawie nie było, więc strzał był w miarę prosty. 

Minimalnie celować w dół bo odrzut powodował milimetrową odchyłkę, która wraz z odległością robiła półmetrową różnicę. Jekaterinie było już zimno od dłuższego czasu. Nic nie piła od wczorajszego popołudnia, ale mimo to jej pęcherz ją zawiódł. Teraz czuła jak robi jej się coraz bardziej zimno. Zaczynała kostnieć. Kiedy powoli słońce zachodziło po raz kolejny w jej celowniku coś mignęło. Pokaż się jeszcze raz, wiem, że tam jesteś, chodź do mnie. 

Myślała Jekaterina. Chodź, pewnie tęsknisz za spokojem, ja ci go dam, no chodź. Twoja matka lub żona dostanie list z frontu, ostatni list za Ciebie. No chodź.

W małym okienku pojawiły się okulary. Niemiecka lorneta polowa. Nie było tam snajpera tylko ktoś z artylerii. Wywiad się mylił, żaden niemiecki snajper nie wybrałby tak oczywistego miejsca. Zobaczyła dłoń na jednym z okularów. Wychyl się, błagam. Nagle powietrze przeciął pocisk 7,62 mm. Celowała w dolną krawędź wykuszu okiennego. Po ułamku sekundy zobaczyła przez lunetę jak lorneta przewraca się. Cisza.

wtorek, 23 kwietnia 2013

Jekaterina, cz.18


Hurra! Zdrowia, szczęścia, pomyślności! Niech żyje towarzysz Stalin! Za wygraną wojnę! Zabawa na całego na zapleczu frontu. Tak się bawił 8 korpus. Kiedy minęła północ niebo rozświetliły flary. Nawet fryce robiły sobie fajerwerki. Wolno opadające, jasne punkty na tle bezchmurnego nieba. Najedliśmy się obiecanej kaszy z wkładką. Brzuchy pełne, ale spać się nie chciało. W końcu Nowy Rok. Tylko Husarzenko jakiś smutny stał oparty o swój zamaskowany czołg. Lekko na rauszu podszedłem do niego złożyć mu życzenia i zagadać.

- No co zuchu? Mamy Nowy Rok! Zdrowie!
- Tak, zdrowie, a i szczęścia. - Odpowiedział z wyczuwalnym smutkiem w głosie.
- No co? Smutny jakiś jesteś, a tu Nowy Rok, i snajperki ładne, rumiane.
- Tak, racja, ale myślę o mamie i tacie.
- Gdzie teraz są?
- Na cmentarzu.
- Zginęli na wojnie? - Dopytywałem
- Nie. To znaczy tak, zginęli, na wojnie, dziesięć lat temu.
- Co ty Husarzenko? Jakiej wojnie? W 33’ wojny nie było. -  I w śmiech.
- Na wojnie z kułactwem. - Wycedził Husarzenko. Odizolowany, nieobecny, jakby zza jakiejś kurtyny przemawiał.  - Moi rodzice zmarli z głodu. Dokładnie pierwszego stycznia 1933 roku. Równo dzie-się-ć lat temu. - Te dziesięć cedził jeszcze bardziej niż pozostałe wyrazy. 
- Oj, nie wiedziałem. Przykro mi. - Dodałem już zupełnie poważnym i trzeźwym tonem. 
- Wiedzieć nie mogłeś, ale nie wiesz jak to jest być głodnym? Nic nie jeść przez wiele dni? Nawet nie można opisać głodu, bo jest on w tu, w środku - wskazał na mój brzuch -  i w głowie. Człowiek myśli tylko o jednym. Głód jest straszny. Głód męczy. Głód otępia, ogłusza rozum. Rozumiesz? Zresztą odejdź, chcę być teraz sam.

Odszedłem w milczeniu. W głowie kołatało mi się "do widzenia", ale nie potrafiłem wydobyć z siebie żadnego dźwięku, przez zaciśnięte gardło. Nigdy wcześniej nie widziałem tak smutnego człowieka, który miał wyrzuty sumienia, że żyje. Wziąłem łyk z menażki, spirytus drapał w gardło, ciepło rozlewało się po całym ciele. Było przyjemnie choć mroźno. Z bliżej nieokreślonego kierunku dobiegały dźwięki harmoszki. To chyba Kasiarz, wygrywał moskiewskie szlagiery. W końcu ustaliłem źródło muzyki po szedłem w tamtym kierunku. Rosnący hałas i alkohol rozpraszały ponure myśli. Wracałem do zabawy. 

- Na Arbacie mieszka Sonia, piękne oczy ma i mnie da bo ja jestem doświadczony, chociaż nie mam wcale żony. Umiem robić różne figle, panny lgną do mnie niewinne. A po wszystkim piję łyk wódki i zalewam swoje smutki.

Kucharszczak i Tripperenko tańczyli razem w kółko, chwytając się za zgięcia w łokciach. Kuru Buran prawie na siedząco wymachiwał nogami w powietrzu i co chwilę jedną ręka dotykał swojej głowy. Mordohajew i Sztoltzman klaskali donośnie w dłonie. Nawet poważny zwykle Agriusadze stał koło nas i klaskał. Było wesoło, nikt w kręgu nie pamiętał o froncie. 

W końcu poznaliśmy nasze snajperki: Ludmiłę, Swietłanę, Roksanę i śliczną Jekaterinę. Wszystkie ładne, jak to po alkoholu w trakcie dobrej zabawy, ale ta to cymes. Wiadomo jak to jest, gdy są kobiety i alkohol to mężczyźni szaleją. Małpicki chodził na rękach i robił salta w powietrzu. Ot kaskader. Unholiczenko znalazł czas i też przyszedł do nas. Jak zawsze z papierosem w zębach uśmiechał się i co chwilę klaszkał widząc popisy chłopaków. Podpity Loboszczuk krzyczał co sił:
- Na Berlin pojedziemy, a Hitlera w łeb szturchniemy! Dam ja mu popalić! 

Ozfanow i Zandrikow rozmawiali ze snajperkami, widać, że im się podobały i ze wzajemnością. Trochę im zazdrościłem śmiałości. Bo o czym ja miałem gadać? Przecież nie o tym, że mogę zginąć, bo one też ryzykują. Machnąłem do siebie i poszedłem poszukać kompani do picia. Pewnie Zielny skombinował trochę więcej spirytusu. Idąc do namiotu porzygałem się. Spirytus dobry ale nie dla mnie. Uff trochę lepiej. Idąc dalej i minąłem pijanego Yeremienkę, natychmiast wytrzeźwiałem na tyle, żeby przyjąć postawę i zasalutować.  i salutuję wyprostowany na baczność. Generał nawet mnie nie zauważył. Poszedł do chłopaków i snajperek, a w sumie nie poszedł tylko się zataczał. Nie powiem, że wstyd bo sam niby wyprostowany stoję, ale chwieję się na wszystkie strony i ręka co rusz opada. W końcu dałem sobie z nią spokój, niech wisi. 

Zielnego w namiocie nie było. Rozejrzałem się dookoła, później jeszcze raz - zupełnie bez sensu, bo w ciemnościach i tak nic nie widziałem. Zacząłem nasłuchiwać. A jest... no tak nie sam, przyspieszone oddechy. 
- Pardon, nie przeszkadzam. 
- A tu jesteś Adamie! - Uśmiechnął się do mnie Zandrikow. - No choć usiądziemy w namiocie. - Dodał biorąc mnie pod ramię i ciągnąc z powrotem do namiotu. 
- Nie, nie! - Trochę bełkotałem. -  Zandrikow, tam nie, choć wracamy do naszych.
- Nogi mnie bolą, no dawaj. - Nie poprzestawał w próbach zawrócenia mnie, choć jego ruchy było równie chybotliwe co moje i w konsekwencji kręciliśmy się w koło. W końcu udało mi się zatrzymać i powiedzieć: 
- Nie, tam wódki nie ma, ma ją Loboszczuk, schował w czołgu.
- A to przepr(p)aszam, idziemy do czołgu! Tak do czołgu!

Po woli trzeźwiałem, Zandrikow wręcz przeciwnie. Ciężko się szło podtrzymując osiemdziesiąt kilogramów coraz bardziej bezwładnej masy. Gdy dochodziliśmy do czołgów, muzyka już nie grała, nikt nie tańczył. Berkucki tylko poprawiał siatkę maskującą. 
- Gdzie muzyka?
- Yeremienko przyszedł, kazał się rozejść, powiedział, że za głośno i wziął z sobą jedną snajperkę.
- Co?
- No bełkotał, że jej potrzebuje w sztabie, a zresztą co mnie to obchodzi. - Berkucki wzruszył ramionami i wrócił do szarpania się z siatką. 

Zandrikow oparł się o czołg i dopijał ostatni łyk spirytusu. W tym momencie zobaczyłem jak Adamowicz trzymał Ozfanowa i mu coś nerwowo tłumaczył. Podszedłem, żeby sprawdzić o co chodzi. 
- Nie wolno ci!
- Jak go znajdę, to mu ryj obiję!
- Nie! Stój! Zaklinam cię, to nic nie da.
- Zostaw mnie! Wiem gdzie polazł.
- Co jest Adamowicz? - Zapytałem, wymawiając każdą sylabę najpoprawniej jak się da, chcąc ukryć szum w głowie.
- A nic, Ozfanow chce dać komuś wycisk.
- Komu? 
- Temu sukinsynowi Yeremience! - Odrzekł Ozfanow.
- Co? Czemu?
- No zabrał, jak swoją, Jekaterinę i poszedł w tamtym kierunku. - Wskazał ramieniem i zrobił nieco chwijny krok w tę stronę. 
- Idziemy. - Zadecydowałem. - Może w śnieg wpadł, pijany był jak go mijałem. 

Szliśmy szybkim krokiem, przynajmniej tak nam się wydawało,  ubitą ścieżką w kierunku kuchni. Minęliśmy  barak Berkuckiego i stos beczek z paliwem. Nagle dotarły do nas, głosy dobiegające z magazynu koło kuchni.
- Zostaw! No puszczaj mnie! Nie chcę. - Brzmiał zdenerwawany kobiecy głos. 
- Chcesz. - Yeremienko syczał bełkotliwie. 
- No zostaw mnie! - Chyba trzask wymierzonego policzka. 
- Zarasss si pookażę! - Bełkotał coraz głośniej w wyraźną złością w głosie. 
- Nieee - zwodził słabnący głos, gdy my już biegliśmy. 
- Milcz suko. - To mu wyszło całkiem wyraźnie, gdy weszliśmy do namiotu, wciskając uszatki tak mocno, że ledwo oczy było widać. 

Yeremienko leżał na Jekaterinie i sowim ciałem unieruchomił jej jedną rękę, drugą ściskał lewą ręką. Jednocześnie próbował rozpiąć rozporek wolną ręką i sowimi nogami powstrzymać wierzgania kobiety, oraz rozszeszyć jej nogi, gdy tylko je złączyła. Wszystko to byłoby nie do wykonania w jednym czasie przez trzeźwego. Jednak, pomimo że pijany, jakoś dawał sobie radę wykorzystując ciężar ciała i brutalną siłę. Gdy gmerał przy rozporku dziewczyna uwolniła przygniecioną rękę, którą zaczęła odpychać napastnika. Zdołała się nieco wysunąć spod przygniatającego mężczyzny a naszym oczom ukazała się obnażona, kobieca pierś. Ledwo widoczna w słaby świetle, okrągła pierś, ze sterczącym sutkiem. Wtedy nas dostrzegła. 
Po chwili do Yeremienki coś dotarło, obejrzał się w naszym kierunku i  krzyknął:
- Paszli won! Swołocze!
Wrócił do swojej zdobyczy, która nadal leżała jak zamurowana. Pociągną

Staliśmy we trzech jak oniemiali, nie wiem czy nas rozpoznał czy nie. Gapiłem się na tą pierś i w moim ciele nie drgnął ani jeden mięsień. Nagle Ozfanow doskoczył do Yeremienki, błyskawicznym kopniakiem w głowę powalił generała, który opadł jak zabity. Ciężka głowa opadła bezwładnie pomiędzy piersi kobity, zasłaniając nam widok na tę odkrytą. 

- Chodź, idziemy. - Wyszeptałem ciągnąc Ozfanowa za ramię, który chyba się szykował do poprawki.  W pośpiechu uciekliśmy z magazynu. Nidzie żywej duszy. Nikt nic nie widział. Dobra nasza. Yeremienko o nas nie wie, było ciemno, ale Jekaterina... Chyba da radę wywlec się spod ciała. Teraz będzie ją Yeremienko wysyłał na najtrudniejsze akcje. Taki jej los w tym nowym, 1943 roku. 

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Sywester, cz. 17


Nasza dywizja przeszła reorganizację, teraz jesteśmy częścią większego liczebnie 8 Korpusu Pancernego wchodzącego w skład 20 Armii. Nasz nowy korpus składa się z trzech brygad pancernych i brygady piechoty zmotoryzowanej. Chłopaki z piechoty w końcu nie będą musieli iść za nami, bo mają nowe amerykańskie ciężarówki. Mamy mieć 160 czołgów w tym 30 ciężkich, 70 średnich i 60 lekkich. 

Dodatkowo STAWKA dała nam pododdziały wsparcia: dywizjon artylerii rakietowej –sześć BM-8 i dwa BM-13, batalion rozpoznawczy złożony z kompanii czołgów lekkich, czyli osiem T-60, kompanię samochodów pancernych Ba-64 i kompanię motocyklistów. Znowu poczujemy się silni, ale respekt przed wrogiem jest. Wszyscy, ci którzy przeżyli operację Mars mają w pamięci tysiące poległych i rannych. 

Przybywają nowe transporty rekrutów, większość z nich nie ma jeszcze dwudziestu lat. Część z nich pochodzi z Kazachstanu, Uzbekistanu, Tadżykistanu a nawet Kirgizji. Młode chłopaki, ale nie dość, że bardziej nam przypominają chińczyków to jeszcze nie mają żadnego zmysłu technicznego. 

Berkucki wychodzi z siebie gdy w trakcie zajęć teoretycznych tłumaczy kierowcom, jak obchodzić się ze skrzynią biegów. Sam byłem świadkiem jak w ostatni czwartek, 31 grudnia, tłumaczył w trakcie zajęć:
- Ludzie! Ja oszaleję. To jest drążek sterujący lewą przekładnią gąsienicy, a ten prawy. 
- To wajcha jest towarzyszu mechaniku?
- Kto to powiedział? - Zapytał Berkucki czerwony ze złości, a raczej bezsilności. 
- Ja, Kuru Buran z Samarkandy.
- Człowieku to nie jest żadna tam wajcha, tylko drążek. DRĄŻEK! A tu masz przekładnię, to jest gaz, a tu masz hamulec.
- Towarzyszu mechaniku, a ten tu taki badyl?
Berkuckiemu na hasło badyl w T-34 wystąpiła piana na ustach. Oparł się bezsilnie o bok czołgu i skończył zajęcia.

Mordohajew, z którym przysłuchiwałem się tyradom Berkuckiego, jak działa silnik oraz przekładnie w czołgu, zauważył w tłumie nowych jednego interesującego go typa. 
- Ty Mordohajew, a co ty tak jak w obraz patrzysz na tego ciemnego?
- A bo ja czuję, że to Żyd
- I?
- No wiesz, mnie tu samemu nie łatwo jest modlić się, sam wiesz jak jest, a on mnie na Żyda wygląda.
- To zagadaj z nim.
- I tak zrobię.

Mordohajew kuśtykając podszedł ze mną do nowego wysokiego chłopaka w okularach.
- Ja jestem Mordohajew z Holma, a ty?
- Samuel Sztoltzman z Krasnojarska, student górnictwa.
- Żyd?
- Jak i Wy, a co?
Mordohajew uśmiechnął się. 
- A nic, bo jutro piątek. 
Mordohajew, tak zaakcentował piątek, jakby chciał wybadać czy Sztoltzman jest zainteresowany wspólnym świętowaniem. Sztoltzman także uśmiechnął się i odrzekł.
- Dwóch chałek nie mam, ale tu pod Rżewem dwa kawałki chleba i za chałkę mogą być.

Pożegnałem się z nowym kolegą Mordohajewa. Tamci dwaj dalej ze sobą rozmawiali jakby się znali od lat. Poszedłem do namiotu Kucharszczaka, a tam sylwestrowa gra w karty. Zielny, Loboszczuk, Nutzikow i Husarzenko siedzą przed stolikiem i jeden przez drugiego się przekrzykują, śmieją i piją spirytus. Przez chwilę miałem wrażenie, że to nie wojsko tylko jakieś zimowisko. 

Tymczasem Kucharszczak z powagą tłumaczy Małpickiemu i Saszowowi jak powinni wykrywać wroga.
- No więc pamiętajcie o kamuflażu. Po to dali nam kredę by czołgi w zimie były białe. Jak każdy z załogi będzie wiedzieć co i jak to wasz czołg trudniej będzie wypatrzeć. Jak znacie teren to zawsze poruszajcie się wzdłuż nasypu czy skarpy co by tylko kawałem włazu wystawać. Oni tam na stanowiskach ogniowych też potrzebują czasu na przycelowanie. A jak strzelą w ziemię to już wiecie, że gdzieś tam są. Musicie pamiętać by zaznaczyć na mapie pozycję wroga. Dajecie znać Delickiemu przez radio gdzie są. A jak on nie trafi to nawrót, znowu wykryć i w nogi. 
- I pamiętajcie o jednym, surowym głosem rzekł Kucharszczak, - nie jechać na oślep, wprost na wroga. Tylko go wykryć. Zginąć łatwo, ale to oni mają przelewać krew, nie my.

Nie minęło pół godziny jak do namiotu wszedł Agriusadze. Zrobiła się cisza. Agriusadze rozejrzał się po wszystkich.
- No co tam czołgiści? Nowy Rok za chwilę. W związku z tym, każdy dostanie dodatkowe 100 gram spirytusu i porcję kaszy z wkładką.
- Hura hura hura, krzyknęliśmy.
- A i jeszcze jedno, wyszykujcie się na wieczór. Macie wyglądać jak do ślubu. Rozkazem generała Yeremienki dziś będziecie mogli zobaczyć się z naszymi dzielnymi snajperkami. Tylko mi bez amorów.
Wszyscy, ale już ciszej, odpowiedzieli 
- Tak jest.
- No to szczęśliwego Nowego Roku czołgiści. Przydział będzie przed 20:00.

Jak tylko Agriusadze wyszedł, Małpicki miał tak rozmarzony wzrok jakby mu mieli obiecać siódme niebo. 
- Panowie, w końcu je zobaczymy. To będzie mój najszczęśliwszy rok na froncie!

Ozfanow, który siedział dotychczas w kącie namiotu, też się uśmiechnął. Tak zapamiętałem tego Sylwestra. Pytanie tylko co nam przyniesie ten nowy, wyczekiwany 1943 rok?

wtorek, 26 marca 2013

Święta '42, cz.16


Dziś Wigilia. Boże jak mi smutno. Jestem daleko od domu, nie wiem co z matką, nie wiem co z ojcem. Ostatni list od matki dostałem pod koniec października. Na froncie cisza. 22, 39 i moja 41 Armia prawie rozbite. Prawie nic nie zdziałaliśmy, a straty są ogromne. Jak to się stało?! Jedynie wieści spod Stalingradu są pomyślne. Cała niemiecka 6 Armia w okrążeniu, walczy zaciekle o każdy dom. Biedne sukinsyny, są tak samo daleko od domu jak ja. I po co się tu pchali? Ech.

Życie powoli wraca do normy. Na nowy, 1943 rok mają przyjść uzupełnienia. Nie wiemy kiedy znowu ruszymy całym frontem na Rżew. Może wcale? Nie, ta myśl jest bez sensu, Niemcy się sami nie cofną. Triperenko i Loboszuk jeszcze w bandażach, ale już mają się dobrze. 

Prezesowa przeniesiono dyscyplinarnie do karnego batalionu. Będzie w pierwszej linii szukał min własnymi stopami. Jak go zabierano z jednostki to płakał jak bóbr. Skąd mógł wiedzieć, że oddział snajperek zadomowił się na naszych tyłach i jest to tajna jednostka? Parę dni temu Zielny mówił, że jak szedł w nocy na stronę to widział jak z obozu wychodzą trzy snajperki. Wróciły później tylko dwie. 

Dzięki Bogu, a raczej komuś w sztabie, polepszyło się nasze wyżywienie. Co czwarty dzień jest mięso. Kaszy i słoniny nam nie brakuje. Jak ja bym sobie zjadł babcine zrazy wołowe, z sosem i ziemniakami. 

Agriusadze jakby złagodniał dla nas, starych frontowców. Starych, dobry żart. Ledwo dwa miesiące na froncie, a historyjek tyle co na książkę. Jak nam udało się przeżyć to piekło? Nauczyłem się od Kucharszczaka palić. Strasznie drapie w gardło i trzeba się pilnować by nikt nie widział, że robimy papierosy z machorki i Prawdy. Kucharszczak mówił, że nawet z faszystowskich ulotek robić nie wolno, bo jak znajdą to od razu sąd i kula w łeb, nikt nie uwierzy, że to bibuła. 

Yeremienko dzień w dzień chodzi na bani. Nie wiem jak to się stało, ale Unholiczenko ma co raz większy wpływ na niego. Nie ma już tak bzdurnych rozkazów jak były do niedawna. Cud. 

Małpicki z Husarzenką grają w karty przy czym nie ma ma dnia by jakiś psikus im nie wpadł do głowy. Narobić do walonek Kasiarza, mistrzostwo. Kasiarz odgrażał się, że kiedyś im też wywinie jakiś numer. W końcu poznałem Zandrikowa. Sympatyczny gość. Pogada, pośmieje się, opowie coś ciekawego. Urodzony w Smoleńsku, babka Polka. Mamy wspólne tematy, ale straszny z niego antysemita. Ciągle nabija się z Mordohajewa. Nawet wczoraj. Dali nam kaszę, ale Mordohajew miał jakiś problem z żołądkiem i nie chciał jeść. Gdy oddawał mi trochę swojej porcji, Zandrikow powiedział:
- Ty, Żyd, a ty co? Kasza ci nie smakuje?
- Bo co? - Żachnął się Mordohajew.
- A nic. Bo nos masz duży, a apetyt mały. I w śmiech.
- Nie twoja sprawa, jak myślisz, że jak jesteś ze Smoleńska a ja z Homla to co? Możesz się nabijać?
- No co, na żartach się nie znasz? - Odpalił Zandrikow.

Po tym wszystkim podszedłem do Zandrikowa i mu powiedziałem, że gdyby nie Mordohajew to by mnie tu nie było i żeby dał spokój. Ciekawe czy mu przejdzie?

Nutzikow, rosły chłop, ale coś go gryzie. Z nikim nie pogada a jak już to tylko z Saszowem. Pewnie przeżywa okrążenie i śmierć swoich. Jego ładowniczego skosiła seria jak uciekali przez Wazuzę. Podobno znali się od dziecka. Saszowa jeszcze nie poznałem. Podobno sierota. Jego rodzice zmarli z głodu w 32’ ale to tylko plotka. Pewnie Ukrainiec. 

Brak mi ojca. To już prawie dwa i pół roku bez wieści od niego. Dostał się do niewoli we wrześniu 39’, później był w Starobielsku na Ukrainie. Ostatni list z marca 40’. Oj tato ile ja bym ci teraz opowiedział. 

Powoli robi się już ciemno, z nieba pada śnieznobiały śnieg. Pruszy na kantynę, na lazaret. Na skrzynki z amunicją. Na żołnierzy w okopie. Biało wszędzie. Gdybym był teraz w domu to babcia pewnie by wnosiła grzybową w wielkiej białej wazie. Wszyscy odświętnie ubrani. Ojciec w marynarce. 

Kiedy nie ma bliskich, rodziny na święta człowiekowi jest po stokroć smutno. Tak bym chciałbyć z nimi. Trochę się poszwendałem po obozie. Cisza jak makiem zasiał. Poszedłem na skraj lasu. Żywej duszy. Spojrzałem w niebo, jest pierwsza gwiazdka. Tu, na tej rosyjskiej ziemi też są gwiazdy, a i ludzie podobni. Z oczu płyną mi łzy.

„Bóg się rodzi, moc truchleje, Pan niebiosów obnażony; Ogień krzepnie, blask ciemnieje, Ma granice nieskończony....”

piątek, 22 marca 2013

Snajperki, cz. 15


Nad Wazuzą okopała się nasza piechota. Nie wiem kto wydał ten rozkaz, ale mimo mrozów do ledwo wykopanych rowów strzeleckich napływała woda. Strzelcy musieli stać po łydki w lodowatej błotnej brei. Całe szczęście, że jestem czołgistą. Wróciliśmy na tyły. Odwiedziłem w lazarecie Loboszczuka i Triperenkę. Mnie zabandażowano rękę. Chłopaki oberwali, ale w ciągu kilku dni będą gotowi żeby wrócić. W końcu jakaś to pociecha na gwiazdkę. 

Następnie poszedłem do warsztatu naprawczego. Tam spotkałem ogromnego Rosjanina, Tomasza Berkuckiego. Szef zakładu naprawczego, a raczej nie zakładu, tylko dwóch dużych namiotów przykrytych siatką maskującą. Berkucki w swoim kombinezonie i uszatce właśnie siedział na czołgu i zakładał łańcuchy na silnik. 
– No powoli, powoli, do góry, no. Stój! W lewo, dalej, dalej, dobrze, na dół. 

Pierwszy raz widziałem cały silnik na zewnątrz. 
- A to ty Adamie Jarosławowiczu, no co tam? - Zagadał Berkucki.
- Przyszedłem zobaczyć co z moim wozem.
- A ten, no co, koło do wymiany, drążek skrętny też. Trochę to zajmie. Teraz robię silnik Husarzenki, nie ciągnie na drugim biegu.
- A mój kiedy zrobicie? 
- Jak nic nie wyskoczy to za pięć dni. Przyjdźcie jeszcze do mnie pojutrze to pogadamy.

Swój chłop z tego Berkuckiego, fachura. Ja tam na mechanice się nie znam, ale wiem, że gdybym jeszcze chwilę postał to by mi opowiedział całą historię tego silnika od Husarzenki.

Nareszcie obiad. Dwa dni bez czegoś ciepłego a tu niespodzianka. Idę z menażką do kuchni, a obok kucharza stoi Agriusadze. 
- Czolgiści, dobrze żeście się spisali, z rozkazu Majora Unholiczenki dostaniecie dziś podwójną porcję. Kasza gryczana z boczkiem. No jedzcie wszyscy.
- Hurra! - Zakrzyknęli ludzie stojący wokół kotłów. Nie ważne czy stary czy młody, każdy tak samo głodny. Po otwarciu kotłów w powietrzu uniosła się ogromna chmura pary wodnej przesiąknięta zapachem kaszy i boczku. Zielny z Kasiarzem, dwaj moskwianie, już kombinowali skąd by tu spirytus załatwić do takiej wyżerki. Wpadli na pomysł, że w lazarecie coś się znajdzie. Kręcili się koło ale nic z tego nie wyszło. Zawrócono ich. 

- No co jest Zielny? - Zagadnął Kucharszczak. - Gdzie spirytus?
- A w dupę kopany. Ludzie Pepeszczenki pilnują jakiejś zagrody z płotem wysokim na dwa metry. Postawili to koło lazaretu i pilnują.
- Płot? - Zapytał zdziwiony Husarzenko .
- No tak, ogrodzenie jak w fortecy. - Odrzekł Kasiarz.
- Po co to budują? Może to...żeby rozstrzelać? - Łamiącym się głosem przypuszczał Bierny.
- Nie nie, to coś tajnego, skoro NKWD pilnuje. - Powiedział poważnie Kucharszczak. - Żeby rozstrzelać to byle mur, albo wał z ziemi wystarczy. To coś poważnego.
- To ja zobaczę. - Powiedział nastolatek z Noworosyjska Kirył Prezesow, szesnaście lat, postura dziecka, a poważne nazwisko. Radiotelegrafista od Husarzenki.
- Dzieciaku, siedź na dupie, po co guza szukać? - Rzekł poważnie Kucharszczak.
- Idę a co tam, najwyżej zawrócą. Tylko kaszę zjem.
- A idź w cholerę! Co by nie było, że nie mówiłem.
Dalej siedzieliśmy razem każdy kęs i przeżuwając z namaszczeniem. Ciepła kasza...

Kiedy już zbliżał się wieczór, Agriusadze zarządził zbiórkę.
Trzynaście załóg czołgów zebrało się w dwuszeregu. Oprócz nas byli jeszcze ci trzej uratowani Nutzikow, Saszow i Zandrikow. Obok Agriusadze stał Unholiczenko.
- Czołgiści! Od tygodnia na terenie naszego odcinka znajduje się obóz dla snajperów. To ten teren za lazaretem. Pod groźbą rozstrzelania nie wolno wam się tam zbliżać. Kto przejdzie ogrodzenie i zostanie złapany pod mur. Snajperzy są teraz tu niezbędni. Linia frontu się ustabilizowała i musimy nękać wroga. A teraz przywitajcie nowych kolegów, którym udało się wyrwać z kotła. - I tu wskazał na Nutzikowa, Saszowa i Zandrikowa. - Mam nadzieję, że się wszyscy najedliście. Czekamy na rozkazy. 
Głos zabrał jeszcze Agruisadze. 
- Jak mi któryś tam pójdzie, - wskazał na obóz - to przed kulą w łeb nogi z dupy powyrywam!

Gdy Agriusadze kończył swój krótki wywód, zobaczyliśmy Kiryła, który szlochał wniebogłosy.
- Puście mnie! Puście mnie! Co ja zrobiłem? - Dwóch rosłych NKWDzistów ciągnęło go w kierunku namiotu Pepeszczenki. Zauważył to Unholiczenko i Agriusadze, którzy natychmiast podeszli do nieszczęśnika. 
- Czemu ciągniecie tego zasrańca? - Rzekł Unholiczenko.
- Towarzyszu Majorze, to szpieg, zaglądał przez płot i gapił się na jednostkę snajperów. 
- Darujcie, to z ciekawości, jeszcze nigdy nie widziałem snajpera ani baby z karabinem. - Płakał Kirył.
- Baby? Baby powiedział? - Szmer przeszedł przez nasz dwuszereg.
- Baby na froncie z karabinem. - Zaśmiał się Małpicki. - Po co jej karabin? Ja takiej bym moją lufę pokazał! - Zarechotał głośno. Wszyscy w śmiech. Tylko Kiryłowi nie było do śmiechu.

Chwilę jeszcze postaliśmy. 
- No i co ja temu dzieciakowi mówiłem, no co ja mu mówiłem. - Powiedział Kucharszczak. - No wiedziałem, że z tego nic dobrego nie będzie. A tak zamiast w czołgu padnie pod murem. Ech... 
- Może Unholiczenko coś zaradzi co? - Powiedziałem. 
- No nic, zobaczymy, z Pepeszczenką łatwo nie będzie, ale swoją drogą baby snajperki to już koniec świata. - Rzekł z powagą Kucharszczak
- No może nie taki koniec, co dopiero początek. - Odpowiedział stojący dotychczas cicho Ozfanow.
Postaliśmy tak chwilę, ale że było mroźno, każdy poszedł w swoją stronę aby gdzieś złapać odrobinę ciepła.