piątek, 9 listopada 2012

Cisza, cz.11

Cisza. Nic się nie działo! Gdzieś po drugiej stronie rzeki słychać było pojedyncze strzały. Było mroźno jak cholera, policzki szczypały, gdy tysiące lodowych igiełek wbijało się w twarz. Rama przeleciała nad nami i nic. Zero ostrzału z Bizonów, zero czołgów. Po prostu nic. Byliśmy gotowi, ale mieliśmy czekać. Broń boże nie atakować Zubcowa. Tylko czekać. 

Unholiczenko chyba był świadkiem niejednego szaleńczego ataku na miasto i stąd pewnie ten rozkaz. Miał chłop rację. Jak się zamaskujesz w krzakach, w lesie, przykryjesz siatką to jesteś niewidzialny - do czasu. Do czasu gdy wystrzelisz i trafisz wroga. Wtedy zaczyna się piekło. Najlepiej jak jesteś zamaskowany i atakujesz kolumnę na wąskiej drodze, a z obu jej stron jest skarpa. Wtedy sytuacja jest prosta. Walisz w pierwszego. Kolumna wroga staje. Przez chwilę nie wiedzą co się dzieje. Później walisz w ostatniego w kolumnie i są w pułapce. W gazetce wojennej zamieszczono artykuł w rocznicę bitwy pod Krasnogwardiejskiem. 

W sierpniu 41’ porucznik Zinowiej Kołobanow rozwalił 22 działa i czołgi! Sam! Gieroj jakich mało. Żeby tak człowiek miał takie szczęście. Myśli krążyły mi po głowie, jak szalone. Jeszcze przed chwilą czułem strach i niepokój. Zwiadowczy samolot ma niesamowitą moc sprawczą. A wtedy myślałem o Kołobanowie, o załodze i o Unholiczence. A co tam Kołobanow, Mordohajew ostatnio uratował nam dupę, Husarzenko i Małpicki zrobili zwiad. A my? Jak Bóg da to i nam się poszczęści. Do końca wojny jeszcze wiele może się zdarzyć. Nagle, zamiast wystrzałów, usłyszeilśmy głos dobiegający z drugiego brzegu. Pewnie był to jakiś Niemiec. 
- Żołnierze Armii Czerwonej! Czas skończyć z tyranią! Nie musicie ginąć! Przejdźcie do nas. Na każdego czeka ciepła zupa i wygodne posłanie. Nie musicie ginąć w bezsensownych atakach, które i tak się nie powiodą. Przejdźcie do nas, pod skrzydła niezwyciężonej Armii Niemieckiej!
Po chwili trzaski, pisk i znowu ktoś się odezwał. 
- Bracia żołnierze! Idźcie z nami! Nie jestem w niewoli. Dobrze mnie traktują. Dali jeść. Jest tu dobrze. Nie ma się co bać. Precz z tyranią. Zakończcie tę wojnę! - Znowu cisza.
Loboszczuk spojrzał na Triperenkę.
- Dają zupę?
- Głupiś ty! Tak tylko gadają.
- A co ma mówić? Pewnie go na muszce trzymają. -  Dodał Zielny.
- Eee, no fakt ale wiecie, zupa!
- Oj Loboszczu, Loboszczuk!  - Wtrącił się Triperenko, urywając rozmowę. Adamowicz nic nie mówił, tylko przełykał ślinę. Sam byłem głodny, ale przypomniały mi się słowa Agruisadze na temat dezercji. Przerwałem piszę i myśli kłębiące się w głowach żołnierzy.
- Jak mi któryś będzie chciał do fryców to mu osobiście nogi z dupy powyrywam! A jak go znajdę to przyczepię do wozu i będę ciągnął za czołgiem! Kurwa wasza mać! - Loboszczuk już tylko jednym zdaniem się odezwał.
- Tak jest!
- Zupę dostaniemy z naszej kuchni. - Ktoś dodał.
 - Ja nie jestem z waszej ziemi, ale Niemcy to najeźdźcy. Najechali mój kraj, teraz wasz. Mamy wspólnego wroga i nie ma dyskusji. A ty Loboszczuk, jak jesteś głodny to sobie zapal, oszukasz żołądek.
- Tak jest! 
Nie dość, że mnie dowódcą zrobili to jeszcze bawiłem się w lekarza głodnych dusz. Ech.

Loboszczuk wyraźnie zmieszany już się nie odzywał. W zadumie palił machorkę, raz po raz wypuszczając nosem kłęby gryzącego dymu. Tylko Triperenko jakoś tak się zadumał i zapytał.
- A tam, u was towarzyszu dowódco, to jak jest?
- Gdzie?
- No, w tej waszej Dyni!
- A, w Gdyni, hehehe. No pięknie jest. - Pozwoliłem sobie na powrót myślami do znajomych dźwięków i zapachów. - To jest młode miasto, nad zatoką. Port, szerokie, oświetlone ulice, ogromne magazyny. W porcie zapach ryb, soli, węgla. Czasami jakaś łódka z żaglem pojawia się na horyzoncie i wpływa do basenu portowego. Z takiej góry, kamiennej, widać całą panoramę miasta i portu. Budynki niewysokie, kilku piętrowe. - Nagle wróciłem do mojego miasta. Byłem z dala o zimy w obcym lesie, poczułem zapach słonego, wilgotnego powietrza, usłyszałem skrzek mew i szum fal.
- A macie tam kołchoz jak u nas?
- Nie. - Zaśmiałem się. - Nie nie, u nas kołchozów nie ma.
- To skąd macie jedzenie?
- No ze sklepów.
- A kartki są? - Ciągnął dalej zaciekawiony Triperenko.
- Nie, nie ma. W moim kraju jest inaczej...
Nie wiem ile minęło czasu, może z 10 minut i usłyszeliśmy znowu to samo.
- Żołnierze Armii Czerwonej, czas skończyć z tyranią...

Gdy Fryc kończył czytać swoją kwestię, po drugiej stronie rzeki pojawiło się sześć mały punktów. Brodząc w śniegu byli już prawie nad brzegiem. Za nimi wybuchały pociski z moździerzy. Jeden padał. Po chwili drugi. Pozostali byli już na krze. Wybuchły kolejne pociski. Trzeci zaczął tonąć. Pozostali padli, by za chwilę powstać. Znowu byli w biegu. Już osiągnęli drugi brzeg. Wazuza w tym miejscu nie była zbyt szeroka. Triperenko i Loboszczuk byli już gotowi.

Patrzyłem na wszystko przez peryskop. Gdy tylko pojawili się fryce zaczęliśmy ostrzał. Kiedy nasi podeszli  pod las, po drugiej stronie rzeki dostrzegliśmy z dwudziestu Niemców.
- Ognia! - Czołg szarpnął. Pocisk wbił się w ziemię, unosząc śnieg i piasek. Kilku padło. Pozostałe czołgi też strzeliły. Do wtóru odezwały się karabiny maszynowe, kosząc Szwabów seriami. Łowczy stali się zwierzyną.

Dobra nasza, trzech za dwudziestu. Niezły bilans, ale ujawniliśmy swoje pozycje, a to nie wróżyło nic dobrego.

Autor: Ajs1981

środa, 7 listopada 2012

W drodze, cz. 10

Zubcow to był nasz cel, ale tym razem mieliśmy się przebić do okrążonych żołnierzy a nie odbijać samo miasteczko. W sumie to nawet dobrze, bo walki czołgów w mieście to katastrofa. Wąskie uliczki, zgliszcza, leje - to trudny teren dla nas pancerniaków a tak mieliśmy tylko podjechać pod miasto. 

W pobliskim lesie, po drugiej stronie rzeki Wazuzy, walczyli ci, których okrążyli Niemcy i mieliśmy nadzieję, że nam się uda. Jeszcze 12 dni temu mieliśmy zdobywać Rżew a teraz? Mieliśmy dojechać na 20 km od Rżewa i koniec, bo nie mamy szans na wbicie się dalej. Wszystkim wydawało się, że mamy przewagę w sprzęcie i ludziach a tu klops. Grupa Armii Środek miała się na tyle dobrze, że podjęła kontratak i okrążyła naszych. Sytuacja trudna a my mieliśmy pomóc. 

Kolumna naszych 13 czołgów jechała powoli, polnymi drogami. Pełno śniegu i biało dookoła. Gdzieniegdzie tuż przy drogach widać było spalone chaty i kikuty kominów. Dobrze, że było tak ciemno, bo inaczej moglibyśmy się natknąć na samoloty zwiadowcze, a Sztukasów nikt nie chciał zobaczyć. Unholiczenko przed wymarszem mówił nam, że mamy podjechać do rzeki i ukryć się w lesie. Zwiadowcy mieli powiedzieć czy da się przejechać przez rzekę, czy też nie. Jeżeli lód będzie popękany to mieliśmy stanąć w lesie i ubezpieczać tych, którzy będą się przebijać w naszą stronę. W przeciwnym wypadku mieliśmy się przebijać. 

Na 30 km od Zubcowa co raz częściej widzieliśmy wraki czołgów. Najgorsze w tym widoku było to, że widzieliśmy więcej wypalonych T-34/76 i T-60 niż niemieckich PzKpfw III i IV. Z każdym mijanym wrakiem z gwiazdą na wieży, zapadał coraz większa cisza. Cisza w naszych głowach, bo już od dawna nikt się nie odzywał bez potrzeby. Od czasu, do czasu spychaliśmy z drogi spalone transportery Sd.Kfz.251 i nasze ciężarówki ZiS 5. 

Kiedy zaczęło świtać naszym oczom ukazywała się szersza perspektywa pobojowiska. Obraz tej wojny był co raz bardziej przerażający. Dziesiątki zamrożonych ciał, przyprószonych świeżym śniegiem, wokół drogi a my ciągle w drodze. Na miejscu mieliśmy być koło 8 rano. Z każdą minutą robiło się co raz jaśniej i przed nami wyłaniał się ponury obraz klęski. Wielka ofensywa na Rżew okazała się porażką. To już nie kilka lecz setki ciał leżały powyginane, z twarzą w ziemi, z karabinem w dłoni. Smutny i brutalny obraz ponurej rzeczywistości pętał nasze umysły. Poranna mgła osiadała na czołgach i naszych mundurach, a umysły mroziła mgła śmierci i coraz bardziej przerażające wizje tego co miało miejsce dookoła nas i co mogło stać się również naszym udziałem. 

Nagle kolumna stanęła nieopodal zagajnika. Nawiązaliśmy kontakt z naszymi zwiadowcami. Dowódcy czołgów wyskoczyli z wozów. Silniki ciągle chodziły - to na wypadek nalotu. Zwiadowca mówił z trudem. 
- Po drugiej stronie rzeki Niemcy. Okopali się. Nasi są jakieś dwa kilometry dalej. Przebijają się grupkami po 5-10. - Głęboki wdech. - No więc mają sporo armat ppanc., a za nimi stoją dwa Sturmpanzer, I Bison. Wiecie takie małe gówno ze sto-pięćdziesiątką. Jak walnie to nie ma co zbierać, ale samo tałatajstwo słabe, na jeden strzał. 
- Dajcie mu wody! - krzyknął Małpicki. 
- Lód mocny na rzece. - Zwiadowca po przekazaniu tego co wiedział o wrogu, usiadł na śniegu i oparł się o sosnę. Musiał być cholernie zmęczony. Drań miał sporo szczęścia, skoro przedarł się przez linię wroga, przez rzekę i jeszcze nas znalazł. Cały czas tonąc po kolana w śniegu. 

Dojechaliśmy do lasu. 6 czołgów zostało w miejscu gdzie dotarło czoło kolumny, reszta pojechała kilometr na północny wschód. Do Wazuzy mieliśmy może z sześćset metrów i zakole. Dalej za pagórkiem Zubcow. Rozstawiliśmy się tak, że tworzyliśmy wachlarz ustawiony do rzeki. Każda z załóg miała za zadanie zamaskować czołg. 

Nasza kompania składała  65 pancerniaków, 13 czołgów, a jeszcze parę dni temu było nas ponad dwa razy więcej. Najgorsze było to, że większość załóg to nowicjusze, pierwszy raz w boju. Husarzenko z Małpickim udawali twardzieli, ciągle pokrzykując na swoich, a ci ostatni robili co im kazano, ale nikt nie wiedział czy w sytuacji zagrożenia dadzą radę. Na całe szczęście moja załoga to byli zgrane chłopaki. Widzieli co i jak. Czołgi zamaskowane. Kucharszczak zrobił pogadankę z nowymi celowniczymi. Husarzenko się śmiał, że to taka leśna agitacja. 
- No więc dzieciaki, co robicie gdy nagle widzicie z lewej jadący na was niszczyciel czołgów, he? - Rzucił Kucharszczak. Cisza. 
- Walimy w niego towarzyszu dowódco. 
- A gdzie walisz takiego StuG III?
- No w niego towarzyszu dowódco! 
- Oj dzieciaku, dzieciaku! Głupiś ty jak but z lewej nogi. Walisz mu w gąsienicę, najlepiej jego lewą, patrząc z twojego czołgu w prawą. 
- No ale dalej ma działo i może strzelać! 
- Tak, może, ale nie w ciebie zakuty łbie. Obróci go bokiem, prawym bokiem do ciebie matole. Mówisz „walę w niego” ale z przodu ma 80mm pancerza, jak jest pod kątem, to rykoszet, a tak, jak go bokiem obróci to już mniej ma stali. Pamiętajcie matoły! Zawsze w gąsienice i objeżdżać niszczyciele. Jak mu gąsienice zerwiecie to oni już mogą tylko modlić się do najświętszej panienki o szybką śmierć. W boju gąsienic nie naprawisz! - Gdy to powiedział nad nami przeleciała ”rama”. Po prostu świetnie... Ledwo przyjechaliśmy i już mieliśmy zagwarantowane niechciane towarzystwo.

Autor: Ajs1981

poniedziałek, 5 listopada 2012

Yeremienko, cz. 9.5

Po kolejnej kłótni z Uholiczenką, który natychmiast po odprawie wrócił na zgrupowanie, Yeremienko szedł samotnie przez małe, przyfrontowe miasteczko. Gdyby nie rzesze umundurowanych wojskowych i spora liczba oznakowanych pojazdów, trudno byłoby domyśleć się, że gdzieś w okolicy rozgrywa się dramat wojenny. Budynki nie nosiły żadnych śladów zniszczeń, nigdzie w obrębie mieściny nie było śladów nalotów, czy toczonych walk: żadnych wraków, żadnych lejów. Yeremienko przez nikogo nie niepokojony, czasem salutując, szedł do lupanaru, usytuowanego przy jednej z dróg wylotowych. 

Budynek, który z zewnątrz nie wyróżniał się niczym istotnym na tle innych, jemu podobnych, od wewnątrz był prawdopodobnie zupełnie innych od sąsiednich. Dywany na podłogach, wygodne fotele, ciężkie materiałowe zasłony, czyste małe stoliki z obrusami, sofy i pufy do siedzenia a wszystko w czerwono-złotych kolorach. Lokalna plotka głosiła, że przed rewolucją było to ulubione miejsce spotkań okolicznych możnowładców, a po niej - notabli. Tak na prawdę nikt nie miał pojęcia kto i jakim kosztem, uratował tę oazę burżuazji przed grabieżą, a kurtyzany przed gwałtem i linczem, choć zapewne niejeden z gości tego przybytku zastanawiał się nad tyn fenomenem. Oczywiście nie każdy mógł wejść tutaj jako gość, do tego potrzebna była odpowiednia ilość rubli. Ilość, na którą niewielu mogło sobie pozwolić. 

Formalnie Yeremienko nie powinien być w stanie zapłacić za oferowane tutaj usługi, ale już dawno nauczył się czerpać nieformalne korzyści ze znacznie większego burdelu, nazywanego wojną. Jako stały bywalec, wszedł nie niepokojony przez nikogo, skierował się do sofy w kącie i czekał, aż ktoś do niego podejdzie. Po  około trzech minutach podeszła kobieta, lat około czterdziestu z czerwoną pomadką na ustach, różowymi policzkami, blond włosami splecionymi w warkocze upięte w gniazdo. Ubrana w lnianą białą koszulę, zapinaną do połowy dekoltu, ukazującą, przy każdym ruchu ramion, znaczną część niemłodych już i lekko zwisających piersi. Uwagę obserwatora znacznie skuteczniej przykuwały gładkie, długie nogi i kołyszące się na nich, kształtne biodra. Gładka, jasna skóra lewej nogi ukazywała się prawie aż po sam pas, spod połów spódnicy, przy każdym zmysłowym kroku swojej właścicielki. Yeremeienko patrzył na to nieobecnym wzrokiem, oczekując tego, co nadchodząca ma mu do powiedzenia. 
- Lidia będzie wolna za dwa kwadranse. Do picia to co zawsze?
Oficer tylko skinął głową. 

Każda wizyta tutaj kosztowała go więcej, niż cała jego rodzina zaoszczędziła przez całe jego, przedwojenne życie. Popijając alkohol ze szklanego kieliszka, cieszył się błogością czekania. Sama zapowiedź tego, co go czeka, a może atmosfera i otaczający go wystrój, dawały mu ukojenie i poczucie błogości, bycia u siebie, bez problemów, bez straszydeł przeszłości... Ostro pociągnął z kieliszka, żeby przerwać te nieprzyjemne myśli cisnące się do jego głowy. Niestety koszmary przeszłości nie odpuszczały, gdy raz wbiły swoje pazury w osnowę myśli zazwyczaj nie dawały spokoju, aż nie zawładną całą świadomością i nie zmienią człowieka w upodloną świnię. Tylko uściski Lidii były w stanie przerwać ten najazd i dać mu chwilę spokoju. Obawiał się jednak, że mając tyle czasu na czekanie, może przedawkować z alkoholem i zamiast dwóch godzin milczącego udawania bycia razem, będzie kilka minut wulgarnego seksu, zakończonego poczuciem winy, zniesmaczeniem i przespanie reszty tego cennego czasu. Po tym co zrobił ostatnio, wolałby nie zmarnować tych kilkudziesięciu minut w raju, więc wrócił w myślach do swoich chwil chwały. Czasem to pomagało.

Gdy jako młody kapitan nieco już zużytego BT, zdobył chwałę i uznanie, gdy w 38 w walkach o jezioro Chansen, objechał pola minowe, wykorzystując informację o ich lokalizacji od ujętych jeńców i rozbił stanowisko artyleryjskie dziesiątkujące nacierającą piechotę. Co prawda ich samotny rajd nie miał większego znaczenia dla działań z tego okresu, bo na innych odcinkach, pomimo zabójczego ostrzału artyleryjskiego  i pól minowych, piechota i tak przebiła się  do linii artylerii, niemniej dowódco doceniło załogę jego czołgu odznaczeniami  a jego samego awansem. Niestety, z czego wówczas sobie jeszcze nie zdawał sprawy, był to awans ponad jego możliwości. Świetny dowódca czołgu okazał się fatalnym dowódcą kompanii. Szybko nauczył się maskować swoją niekompetencję bezwzględnością i uporem, za co zbierał kolejne odznaczenia i uznanie przełożonych, ale stawał się coraz bardziej znienawidzony przez podwładnych. Tam gdzie nie starczało mu sprytu i zamysłów strategicznych, nadrabiał to ilością żołnierzy i sprzętu. Wraz z rosnącą liczbą porażek, ukrytych pod stosami trupów, rosło jego zgorzknienie i uzależnienie od alkoholu.

To trwało do czasu, gdy poznał ten zamtuz i Lidię. Niemą, luksusową kurtyzanę, której mógł powiedzieć wszystko, a ona w zamian go przytulała i pozwalała robić ze swoim ciałem wszystko na co miał ochotę. Nie wiedział nawet czy go rozumiała, czy mu współczuła ale nigdy w jej oczach nie zobaczył strachu czy pogardy, które doprowadzały go do szewskiej pasji u innych dziwek, mocno obitych, w tym kilku martwych. Jej spojrzenie, było jak spojrzenie wiernego psa, niezależnie od tego co zrobił, czy powiedział. Zawsze wierne, zawsze cierpliwe. Być może było to tylko spojrzenie bez wyrazu, osoby oderwanej od rzeczywistości, ale nigdy w to nie wnikał. Wolał wyobrażać sobie, że Lidia jest jedyną na świecie osobą, która rozumie go tak samo jak on sam i sprawia, że co kilka dni może poczuć się, jak w prawdziwym domu, z dala od otaczających go problemów, a przede wszystkich z dala od demonów mieszkających w jego głowie. Gdy całował jej gładką skórę na szyi, wdychając jej słodki zapach i przeczesując palcami jej proste, rude włosy, zapadł się w błogostan, którego nie dawał alkohol, ponieważ była to błogość połączona z kontaktem z drugą osobą. Mieszanka poczucia zrozumienia, bliskości, dzielenia się, oddania i przynależności.

Dla tego błogostanu, dla możliwości całowania jej delikatnej skóry i pieszczenia jej jędrnych, choć nie dużych, sterczących piersi, był gotów zabić. Był gotów wysłać setki ludzi na przegraną bitwę, na dwa dni przed tym, gdy mieli zapewnione wsparcie lotnictwa, tylko po to, żeby odwlec zdobycie kolejnego przyczółka i odsunięcie się linii frontu od jego utopii. Godzina po godzinie, dzień za dniem, zrażał do siebie kolejnych przełożonych i podwładnych forsując coraz to bardziej dziwaczne strategie, żeby zostać jak najbliżej Lidii. Niestety, żeby ją kupić na własność, musiałby chyba samemu Hitlerowi sprzedać całą Armię Radziecką, choć i takie plany snuły się w jego głowie.

Na szczęście dano mu znak, że Lidia już go oczekuje. Był jeszcze na tyle trzeźwy, żeby cieszyć się z obcowania z nią i odwlec niechybny stosunek do ostatnich minut ich spotkania. Podniósł się z sofy i ruszył w znanym kierunku, uśmiechając się do mijanych dziwek, jakby był jednym z krewnych na jakiejś imprezie rodzinnej.

Autor: Yrr.