czwartek, 18 października 2012

Pod obstrzałem, cz.4

Zajęliśmy pozycję w niemieckich okopach. Nasze wraki robiły nam ostatnią przysługę, zasnuwając nam kłębami czarnego dymu, gdyby znowu nadleciały Sztukasy. Ten sam dym powodował łzawienie oczu i dusił, ale lepsze to niż seria z działa pokładowego, któregoś z latających nad naszymi głowami samolotów. Zimno jak cholera ale na całe szczęście nie grzęźliśmy w błocie.

Fryce byli zmyślni budując te formacje, ich inżynierowie pomyśleli nawet o odprowadzeniu wody z okopów. Loboszczuk, Zielny i Adamowicz znaleźli w bunkrze granaty, trzy MP40, skrzynkę amunicji i lornetkę. Moja została w czołgu. Triperenko i Kossaczuk z zabandażowanymi kończynami byli gotowi do walki. Gdzieś w oddali słychać było niemieckie komendy. Reszta z trzeciej fali, z 6 Korpusu Strzeleckiego, też już dotarła do  okopów, ale znaczna część z nich była ranna, a wielu wymagało natychmiastowej pomocy lekarskiej. Wszyscy ubrudzeni błotem, smarami i krwią ludzką. Piękny widok na paradę. Koło nas przebiegło dwóch strzelców, skulonych w okopie tak, by ich nikt nie zauważył z lasu. Przerażenie wykrzywiało im twarze, ciekawe czy wyglądaliśmy podobnie.

Ktoś zaczął opowiadać o tym, jak kolega z plutonu, przerażony ostrzałem, chciał cofnąć się na pozycje wyjściowe ale zarobił serię od ludzi Pepeszczenki. Skurwiel, pomyślałem, pali angielskie papierosy i nie walczy, zamiast walić do naszych wstąpiłby na pierwszą linię. Takie opowieści tylko potęgowały nasz strach i paraliżowały w tych okopach. Niejeden myślał wtedy, żeby już w tej dziurze zostać, nie  musieć nic robić, tylko siedzieć tak skulonym i czekać, aż ta wojna się skończy.

Nagle, od strony z której przyleciały Sztukasy usłyszeliśmy warkot pojedynczego samolotu. 
– A co to za bydle? - Zawołał Triperenko. 
– Uff... to nie sztukas! - Dodaje Adamowicz. – Pewnie zabłądził. Śmieszny, patrzcie jaką ma ramę! 
– To zwiadowca, Fw189. - Odrzekł Zielny. 
– A ty skąd wiesz? – Zapytałem. 
– Chłopaki mówili, że jak jest rama na niebie, to masz przesrane. 
– On sprawdza nasze pozycje. - Ciągnął dalej Zielny. 

Po minucie odleciał. Nic nie zobaczył. 
- Kupa dymu. - Powiedziałem do siebie. Minęła chwila, i nagle usłyszeliśmy świsty podobne do naszych katiusz, ale jakby głośniej. Nad naszymi pozycjami przeleciało sześć pocisków. Świst był ogłuszający. Nagle potężne zwały ziemi uniosły się za nami. Po chwili, z głośny świtem, nadleciała kolejna salwa, ale tym razem przed nami. Opadające pociski pozrywały czubki drzew. 
- Co to było?! - Wydarłem się na całe gardło. Pisk w uszach był taki, że myślałem, że mi zaraz bębenki pękną. 
- Welfer! - Odkrzynkął Kossaczuk. 
- Co? 
– NE-BEL-WEL-FER ! Sześć pocisków 150mm ! - O jasna cholera, pomyślałem, nasze działo ZiS5 ma 76mm, a to gówno dwa razy tyle i jaki hałas. Dostaliśmy grudkami ziemi po głowach. Nie trzeba geniusza, żeby zgadnąć, gdzie trafi kolejna salwa.
- Chodu! - Pierwszy krzynkął Kossaczuk. - Po tej salwie nas zmiotą!   

Wyskoczyliśmy z okopów w popłochu i pobiegliśmy jakieś trzydzieści metrów w kierunku naszych pozycji. Znowu salwa z Nebelwelfera. Trafiła dokładnie tam, gdzie byliśmy jeszcze chwilę temu. Byliśmy jeszcze w biegu, gdy gdzieś z naszych pozycji zaklekotał CKM.
- Wracać! - Rozległy się krzyki z wszystkich stron.
Część zdezorientowana padła na ziemię, ale większość zawróciła do okopów. Ledwo do nich wpadłem,  uświadomiłem, że straciłem kolejną lornetkę. Cholera. Ale był w tym wszystkim jeden plus, zamiast płaskiego terenu zrobiły się leje, łatwiej będzie się bronić. 
- Jakieś straty? 
- Dwóch strzelców wyparowało. - Zameldował Triperenko. Loboszczuk roześmiał się na głos. - Jak uciekałeś to cię noga nie bolała. - Z początku nerwowo, roześmiało się parę osób, a po chwili niepowstrzymanym śmiechem zanosił się cały okop. Śmiech jednak szybko ustał i znów nastała cisza. 

Zacząłem się zastanawiać, dlaczego ustał ostrzał wrogiej artylerii, gdy nagle wszystko stało się jasne.
- Idą! - Fryce przedzierały się przez las. Szeptem powiedziałem: 
- Podprowadzimy ich jak najbliżej się da, mamy mało broni i granatów. 
- Granatów już prawie nie ma. - Wyszeptał Adamowicz. - No to po nas... -
Dopuściliśmy ich  na odległość około dwudziestu metrów i dopiero wtedy zaczęliśmy strzelać. Chyba paraliżujący strach spowodował, że nikt wcześniej nie zaczął ostrzału. Każdy bał się ruszyć, nawet pociągając za spust. Wystrzeliłem i rozpętała się kanonada. Trzech z nich padło od razu. Kolejna seria z PPSz-y i nie ma czwartego Fryca. Strzały z obu stron były coraz rzadsze.

Już było słychać tylko pojedyncze strzały i nagle do naszego leja wpadł granat trzonkowy. Wystraszony złapałem i  odrzuciłem, zupełnie nie myśląc o tym co robię. Wybuchł w powietrzu.  Zielny, nie wiadomo skąd, dobył granat i rzucił. Nastąpił wybuch i zaraz po nim krzyk:
- Hilfe! Ich bin verletzt aaaaa...
- Zdychaj świnio! Nie rycz! - Po czym nastąpiła seria w karabinu i nastała cisza.

Zgadywałem, że się przegrupowują. Wiedząc, że muszą podejść pod sam lej, żeby nas zobaczyć, pewnie cofali się, żeby znów zajęła się nami ich artyleria. Po naszej lewej, za małym pagórkiem, kolejna seria. Czyżby to Husarzenko z Małpickim? Oby! 

– Ile mamy granatów? - Zapytałem 
– Dwa. - Padła odpowiedź Loboszczuka. Kurwa, kurwa, kurwa. Mamy może z pół magazynka w PPSz’u, dwa granaty, jeden MP40, za mało. 
- Idą z prawej! - Usłyszałem głos Adamowicza. - Z dwudziestu! Mają do nas z 50 metrów. Matko Boska! Loboszczuk nie wytrzymał. Wyskoczył zza leja i z okrzykiem Hurrrra zaczął strzelać na oślep. Nagle fryce, zamiast go powalić serią z automatu, rzucili się do ucieczki. Oddając parę niecelnych strzałów w powietrze, uciekli przed jednym człowiekiem! Dopiero wtedy zobaczyliśmy jak za naszymi plecami zbliża się, chyba jedyny ocalały KW-1S, zatrzymał się i oddał strzał prosto w środek biegnących Fryców. Kawałki ciał uniosły się w górę. 
- Jeeeeeeeest, hura, brawo ! 
- Kto to jest? - Zapytałem, zdziwiony pojawieniem się czołgu.
- To ten Żyd Mordohajew z Homla. 
- Sukinsyn przeżył nalot, ale jak? - Nie mógł uwierzyć podekscytowany Kossaczuk. Mordohajew podjechał pod nasz lej i otworzył właz na wieży.
- Chłopaki! Przepraszam, awaria silnika, nawet nie ruszyłem do boju. Teraz jestem. 
- W samą porę. W samą porę, bez ciebie byłoby po nas. Boże jaka ulga.

Cieszyłem się jak pozostali, ale cały czas w głowie kołatała się myśl, która nie dawała mi spokoju i powodowała, że co chwilę wpatrywałem się w niebo i nasłuchiwałem: dlaczego ich artyleria milczy?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz